search
REKLAMA
Recenzje

NIEWIDZIALNY CZŁOWIEK. Bardziej thriller niż horror science fiction. I dobrze…

Jakub Koisz

28 lutego 2020

REKLAMA

To nie jest  rodzaj kina, w którym Tom Cruise przed napisami końcowymi galopuje przez piasek na koniu, szukając innych potworów Universalu. To nie jest budowanie wspólnego świata, satyryczne ujęcie klasyki, trawestacja powieści H. G. Wellsa ani taśmowe, pośpieszone i wymuszone dziecko popkultury. Niewidzialnego człowieka w autorskim i reżyserskim ujęciu Leigha Whannella najlepiej opisuje się poprzez to, czym ten film nie jest. A nie jest on również stricte horrorem, lecz sprawnym thrillerem o toksycznej relacji oraz wyrywaniu się ze szponów sadysty. Przejrzysty oraz przerażający koncept czyni go jednym z najciekawszych dreszczowców ostatnich lat, w którym skrywa się o wiele więcej dobra niż zapowiada to “opisówka” pressbooka. 

Reżyser zresztą podejmuje się nie zabawiania widza konceptem niewidzialności albo uderzania w efekciarskie tony, lecz kwestiami nieco bardziej przyziemnymi – domową przemocą. Pomysł jest zresztą tutaj wielkim sprzymierzeńcem budżetu i chociaż nic nie wiadomo o umowach ekipy pracującej nad tym filmem, to jego kameralność może stać się ogromną siłą dla tych, którzy zgodziliby się na “procent z zysków”. Whannell bowiem trzyma się przyziemnych spraw, również na poziomie wizualnym. Cecilię Kass poznajemy, kiedy próbuje uciec od agresywnego męża z domu przypominającego fortecę zblazowanego bogacza. Znajduje schronienie u swoich przyjaciół, a jej gehennę przerywa informacja, że mąż, Adrian, popełnił samobójstwo. Coś w tym wszystkim nie gra, bowiem narcystyczny naukowiec nigdy nie przejawiał tendencji depresyjnych, a jedyne, co potrafił zabić, to duszę żony. Atmosfera się zagęszcza, gdy okazuje się, że kobieta otrzymała po nim w spadku 5 milionów dolarów. Warunek jest jeden: nie może zostać uznana za niepoczytalną. Wkrótce dookoła zaczynają dział się dziwne rzeczy, a my – wraz z główną bohaterką – zaczniemy wątpić w jej zdrowie psychiczne. Czyżby potworowi w ludzkiej skórze udało się stworzyć serum niewidzialności?

Uczucie bycia obserwowanym a także owe “senne” wrażenie, że ktoś siedzi w naszym pokoju – na podstawie takich pierwotnych fobii stworzono pętlę, która zaciska się na szyi głównej bohaterki. Sama niewidzialność albo jej brak jest zresztą w tym filmie najmniej ważna, ponieważ to walka o własną godność i zdrowie psychiczne czyni z tej opowieści gęstą oraz mroczną wiwisekcję wyrywania się ze szponów toksycznej relacji. Rzeczy, których dowiadujemy się o Adrianie, budują kompleksowy obraz wiarygodnego psychologicznie psychopaty, na których skazane są często kobiety. Obraz Whannella ma więc potężne aspiracje terapeutyczne, a niewidzialność, o której mówi się już w samym tytule, manifestowana jest w mikroagresji oraz tej jak najbardziej fizycznej przemocy. Kat zostawia po sobie siniaki na szyi na długo po tym, jak przestaniemy czuć jego oddech na naszej twarzy. Nie wyobrażam sobie, jak bardzo traumatycznym doznaniem może być oglądanie tego filmu przez osobę maltretowaną w związku, ale może takie ropiejące rany należy wypalić ogniem? Ważne jest, że zarówno na poziomie symbolicznym, jak i nadnaturalnym ta opowieść działa, zwracając ofierze i widzowi zdrowy osąd. Trauma wyniesiona z młodości jest tematem ostatniej odsłony Halloween, a przemoc domowa Niewidzialnego człowieka – oba te filmy czynią z ikonicznej postaci gatunkowców jedynie inicjatorem komentarzy społecznych. W obu przypadkach kobiety otrzymują od Hollywood szansę na podjęcie walki.

Z pomocą konceptowi musi więc przyjść gra aktorska, oparta głównie na obserwowaniu Elisabeth Moss, jej przerażenia, sprzecznych emocji oraz zaszczucia. Mąż jest tutaj wyłącznie figurą symboliczną, wciąż niebezpieczną mgiełką po nieobecnym nawet w czasie małżeństwa partnerze. Kamera, która skanuje przestrzeń świata przedstawionego, szuka potencjalnych zagrożeń i drobnych niuansów świadczących o tym, że Cecilia nie oszalała. Ciągłe napięcie oraz cisza, będąca również przestrzenią działań niewidzialnego bytu, tworzą atmosferę, przez którą sami, na długo po seansie, obserwujemy swój pokój. Z atawizmami nie wygrasz. Z syndromem sztokholmskim możesz. 

REKLAMA