NIEBEZPIECZNI DŻENTELMENI. Zakopiańska noc kabaretowa
Mamy słabość do wytykania błędów polskim filmom, szczególnie takim, które są skierowane do szerokiej publiczności. Niebezpieczni dżentelmeni takim filmem są i, choć zdarzają się potknięcia, a nawet wywrotki, warto je wybaczyć. Debiut reżyserki Macieja Kawalskiego to film udany i świeży, a nawet może bawić, jeśli pójdzie się do kina z odpowiednim podejściem.
Czterech tytułowych dżentelmenów: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Tadeusz Boy-Żeleński, Bronisław Malinowski i Joseph Conrad budzi się pewnego ranka bez pamięci, ale z trupem na kanapie. I żeby tego było mało, nie mają pojęcia, kim ów trup jest. Rozpoczyna się zawiłe śledztwo, trochę jak w Kac Vegas. Po drodze bohaterowie mijają jednak nie przypadkowe osoby, a śmietankę polskiej kultury: Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Zofię Stryjeńską, Zofię Nałkowską, Augusta Zamoyskiego, Karola Szymanowskiego, a nawet Józefa Piłsudskiego czy Włodzimierza Lenina, którego głowa boli od ciągłego zadzierania jej w górę.
Jak zasugerowałam w tytule, humor Niebezpiecznych dżentelmenów jest mocno kabaretowy. To prawda, że niektóre żarty są zbyt jarmarczne, kloaczne, pisząc ogólniej – krindżowe, aż wykrzywia usta. Jednak pozostałe są naprawdę wspaniałe, nawet w swojej kabaretowości.
Początkowe zderzenie z prostym humorem zaserwowanym przez Macieja Kawalskiego może być bolesne i zniechęcać do dalszego oglądania. W moim przypadku szybko jednak przekształciło się to w akceptację, gdy film podkładał mi kolejne niedorzecznie śmieszne wydarzenia. Moje rozczarowanie rozpłynęło się mniej więcej w momencie, w którym pojawiła się scena z Piłsudskim szkolącym na grani strzelców wyborowych bohatersko pudłujących do stojącego kilka metrów dalej chochoła (przy akompaniamencie „O mój rozmarynie”).
Warto mieć świadomość, że Niebezpieczni dżentelmeni nie są filmem, który ma przybliżyć widzowi sztukę Witkacego czy dokonania antropologiczne Bronisława Malinowskiego. Wielcy, o których z powagą opowiadali nam nauczyciele języka polskiego, są tu wyłącznie bohaterami zawiłej i bardzo absurdalnej historii kryminalnej. Zabarwiają ją swoją obecnością, jednak nie są tam po to, by przybliżyć widzowi treść rozdziału o polskiej kulturze przedwojennej ze szkolnego podręcznika.
Już na samym początku filmu twórcy mówią wprost, jaką mają intencję. Na ekranie pojawia się informacja, że przedstawiona historia mogłaby się wydarzyć, ale się nie wydarzyła. To, jak podejdziemy do tego oświadczenia, będzie miało wpływ na to, co z historii wyciągniemy i jak finalnie będziemy się bawić. Ta historia to przede wszystkim spójna absurdalna konwencja i parodia (co jednak nie zniechęca Kawalskiego do poruszenia w filmie pewnego ważnego, społecznego wątku, co też na plus).
Co działa tu najlepiej? Na pewno postać Witkacego, który nie jest Witkacym ze sztucznych ulizanych portretów, ale Witkacym z jego dziwacznych prywatnych fotografii, tych tylko dla przyjaciół. W ogóle sam fakt, że postaci historyczne są tutaj obdarte z zakurzonego szkolnego patosu. To, że Kawalski miał odważną wizję i konsekwentnie ją poprowadził. Niebezpieczni dżentelmeni to zawiła, wielowątkowa, dynamiczna historia kryminalna, która nie nudzi, a wręcz potęguje apetyt na rozwikłanie zagadki. I która bądź co bądź bawi, bo jednak te wszystkie nawiązania nie są nam obce.
Co jeszcze? Imponująca realizacja – muzyka, kostiumy, zdjęcia. Każdy kadr jest pięknie przyozdobiony góralskimi ornamentami. I gra aktorska! Marcin Dorociński, Tomasz Kot, Andrzej Seweryn i Wojciech Mecwaldowski razem w tym samym filmie to święto, a oglądało się ich o tyle dobrze, że było widać, że sami bawią się swoimi przerysowanymi rolami.
To, co mogę poradzić, to pójść na Niebezpiecznych dżentelmenów z odpowiednim podejściem. Takim, które pozwoli zaakceptować fakt, że film Kawalskiego powstał po to, by bawić wszystkich, nie tylko tych, którzy mieliby satysfakcję z odszukiwania nawiązań do wszystkich przekładów Jądra ciemności Josepha Conrada (Korzeniowskiego!).
Czy ten film mógł być lepszy? Tak. Czy wykorzystał w pełni swój potencjał? Nie, ale mam nadzieję, że będzie to zachętą dla polskich twórców, by robić podobne produkcje. Sama bardzo chętnie zobaczyłabym Marcina Dorocińskiego jako Witkacego w jeszcze innej niepoprawnej komedii. Na pewno coś się w polskim kinie rozrywkowym zatrzęsło. Obniżając nieco swoje oczekiwania i przymykając oko na pewne nieudane żarty, bawiłam się naprawdę wspaniale. Tego samego życzę tym, którzy oczekują błyskotliwego filmu z inteligentnym humorem i wynoszącego na piedestał polskich artystów.