NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKU. Pozdrowienia z Warszawy
Kiedy zastanawiam się nad wyrażeniem „polskie komedie z lat siedemdziesiątych”, na myśl przychodzą mi od razu dwa nazwiska. Pierwszym jest oczywiście Stanisław Bareja, niekwestionowana legenda rodzimej kinematografii, znana niemalże wszystkim Polakom. Drugim reżyserem, którego personalia mogą jednak pojawić się w głowie statystycznego Kowalskiego odrobinę wolniej, jest Tadeusz Chmielewski. Dzieła zmarłego przed niespełna dwoma laty twórcy nie ustępują jakościowo filmom Barei, a wśród nich można odnaleźć wiele znanych i lubianych komedii, takich jak Wiosna panie sierżancie czy Jak rozpętałem drugą wojnę światową. Być może nazwisko Chmielewskiego nie pojawia się w głowie tak błyskawicznie jak twórcy Misia dlatego, że jego satyra na socjalistyczną rzeczywistość była nieco subtelniejsza. Jedną z takich niezapomnianych komedii podszytych społecznym komentarzem jest Nie lubię poniedziałku z 1971 roku.
Chmielewski wprowadza w swoim filmie bohatera zbiorowego, na którego składa się kilkunastu mieszkańców Warszawy i przyjezdnych. Wśród nich są między innymi włoski przemysłowiec z wizytą w Polsce, milicjant niemogący zostawić synka w przedszkolu, nieustannie kradnący samochody młodzieniec, wracający do domu pijany gwiazdor estrady, zaopatrzeniowiec i ścigający go taksówkarz. Wszystkich łączy swego rodzaju zagubienie w otaczającej rzeczywistości, zazwyczaj z powodu niemal nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, a niekiedy po prostu za sprawą takiej, a nie innej sytuacji życiowej. Reżyser utrzymuje swój film w poetyce komedii pomyłek bazujących na przypadkach i nieporozumieniach. Stąd bierze się główny walor humorystyczny Nie lubię poniedziałku. Zrządzenia losu pociągają za sobą kolejne, zabawne zbiegi okoliczności piętrzą się, by momentami ocierać się o czysty absurd. Chmielewski w mistrzowski sposób wikła w te sytuacje swoich bohaterów — byłoby jednak nadużyciem powiedzieć, że rzuca im kłody pod nogi. Reżyser patrzy bowiem na filmowych rodaków z niemałą serdecznością, wywołując u widza nie tylko śmiech, lecz także uśmiech sympatii.
Nie lubię poniedziałku utrzymane jest w wyjątkowo pogodnym tonie. Już czołówka filmu prezentowana jest za pomocą prostych animacji przywodzących na myśl produkcje studia Se-Ma-For. Do tego utworowi towarzyszy niezapomniana muzyka autorstwa Jerzego Matuszkiewicza, powracająca w czasie trwania filmu. Wywołuje ona nie tylko swojskie, optymistyczne wrażenie, lecz także sugeruje pewien rodzaj bajkowości, uniwersalnej opowieści, którą snuje Chmielewski. Pozytywny wydźwięk wspiera również talent reżysera do prowadzenia aktorów, a także komediowy potencjał ich samych. W pamięć zapadają zwłaszcza Kazimierz Witkiewicz jako zagubiony Włoch, Francesco Romanelli, Jerzy Turek w roli zaopatrzeniowca Bączyka oraz grający siebie Bohdan Łazuka. Sukces Nie lubię poniedziałku leży przede wszystkim właśnie w specyficznym spojrzeniu Chmielewskiego — szczerym, skierowanym ku znanej widzowi codzienności, niepozbawionej przy tym swoistego uroku i sympatii.
Film nie jest jednak stuprocentowo optymistyczną komedią pomyłek. Znalazło się bowiem miejsce dla delikatnej krytyki funkcjonowania państwa oraz samego społeczeństwa. Bo chociaż bohaterowie Nie lubię poniedziałku niewątpliwie wzbudzają sympatię, to reżyser w prezentowanych gagach pokazuje także nieco ciemniejszą stronę naszej mentalności. Oglądamy zatem m.in. mężczyznę wracającego z pracy do domu, który wyciera buty o wycieraczkę sąsiada, pijanych drogowców malujących krzywe linie na jezdni czy przekupnego majstra. Działanie wielkiej miejskiej machiny też nie jest idealne. Przykładowo są tu psujące się windy, bezradna wobec przestępstw milicja oraz kompletnie zdezorganizowany plac budowy. Niemniej film Chmielewskiego jest swoistą laurką (w pozytywnym sensie) dla Warszawy, przywodzącą na myśl wielkomiejskie symfonie z lat dwudziestych. Akcja toczy się w ciągu jednego dnia (głos zza kadru co jakiś czas podaje nawet dokładną godzinę) i pokazuje funkcjonowanie metropolii od wczesnych godzin rannych aż do wieczora, przy okazji prezentując uroki stolicy. Nie jest to działanie perfekcyjne, ale ogólnie skuteczne, utrzymujące względny porządek. Polska i Polacy w Nie lubię poniedziałku mają wady, ale na szczęście również liczne zalety.
Na czym polega więc fenomen Nie lubię poniedziałku i co sprawia, że do dziś wielu odbiorców ma do filmu ogromny sentyment? Wydaje się, że chodzi o całościowy nastrój dzieła. Chmielewski co prawda zaznacza pewne przywary polskiego społeczeństwa i działania państwa, ale robi to subtelnie, bez zbędnej nachalności. Współcześnie, w dobie kolejnych filmów społecznych, z których wręcz emanuje czarny naturalizm, epatowanie narodowymi wadami ocierające się o przesadę i szeroko pojęty pesymizm, komediowy klasyk z początku lat siedemdziesiątych tylko zyskuje. Także na tle współczesnych polskich komedii Nie lubię poniedziałku wybija się ponad przeciętność. Dzięki wprowadzanym z finezją gagom i sympatycznym postaciom znajdującym się w pozornie codziennych, acz niezwykłych sytuacjach, prosty (a nie prostacki), uniwersalny humor zupełnie się nie starzeje i trafia do bardzo szerokiej grupy widzów. Można być pewnym, że kolejne pokolenia kinomanów będą oglądać dzieło Tadeusza Chmielewskiego z uśmiechem na twarzach.