NASZ CZAS. Powolne tęsknoty i leniwa prawda
Była taka książka, o której wciąż jest głośno ze względu na wątpliwe moralnie wykorzystywanie sfery pozaliterackiej – Moja walka Knausgårda. Powieść zasłynęła tym, że autor boleśnie obnażał swoją rodzinę, czasami autobiograficznie wręcz wyrywając szczątki prawdy wbrew ich woli. Meksykanin Carlos Reygadas pobawił się podobną formułą – sam gra głównego bohatera, jego ekranowi żona i dzieci są tymi prawdziwymi, a wiele scen rozgrywa się w domu, w którym mieszka. Ten swoisty eksperyment ma znamiona autoterapii albo chociaż zapasów z fikcją, sprowadzania jej do parteru. I gdyby było po prostu tak – świat byłby prostszy. Reygadas bowiem wraz z ostatnim klapsem każe nam się dystansować do autobiograficznych interpretacji i gdyby zapytać go, czy to o nim oraz jego żonie, zapewne by zaprzeczył. Uniwersalizm staje się celem.
Juan jest poetą i poskramiaczem byków, który wkłada dużo energii w dbanie o swój męski wizerunek, a o wiele mniej o szczęście swojej żony, która oddaje się romansowi z treserem koni. Niby jest to układ skonwencjonalizowany, a Ester jest rozgrzeszona z tego romansu, ale gra, w którą rozpoczeli małżonkowie, szybko staje się dla nich niejasna. Niby poliamoria, a jednak chorobliwa zazdrość. Niby wszystko miało być przejrzyste, a dochodzi do niespodziewanych połączeń między bokami trójkąta. Juan zaczyna korespondować z kochankiem jego żony, pouczając go, jak powinien traktować kobietę. Język jest zresztą najważniejszym orędziem w rękach mężczyzny, więc kiedy staje się niewystarczający, widać w jego poczynaniach niekonsekwencję.
Wszystko to otulone w ramiona długich, nieco powolnych, poetyckich i delikatnych scen opisujących krajobraz Meksyku, sensualność w relacjach międzyludzkich, a także czułość języka. I tutaj tworzy się ciekawy dysonans, bo zimna, nieco odhumanizowana relacja Juana i Estry, wydaje się pochodzić z zupełnie innego rodzaju powieści. Zresztą punktem wyjścia filmu jest legenda o dwóch siłach: kobietach i mężczyznach i zanim przechodzimy do fabuły, przyglądamy się długiemu (i pięknemu wizualnie) wstępowi, w którym opisywane są relacje międzyludzkie, podziały oparte na płciowości oraz konwencje damsko-męskie. Wszelkie “piękności” i obrazkowe “cudowności”, które przychodzą potem, nacechowane są tą zimną analizą kobiet i mężczyzn, ponieważ ton został już wcześniej narzucony. Nawet w raju, a może szczególnie w nim, kierujemy się naszymi popędami, które z boku wyglądają na łatwy do zamknięcia w krótkim prologu film przyrodniczy.
Autoterapia (od której reżyser się odżegnuje i oprócz intuicji – nie ma podstaw, aby mu nie ufać) ustępuje miejsce wrażeniom zmysłowym: dotykowi, niuansom w zmianie tonacji, czasowi, zbliżeniom. Właśnie dzięki zapożyczeniom narzędzi ze slow cinema ogląda się to niczym doświadczenie audiowizualne, które przestaje przejmować się w pewnym momencie tym, że próbowało ugryźć istotę poliamoryzmu, więc zmienia się w feerię piękna. Reygadas zdecydowanie wydaje się ciekawszy artystycznie, gdy porzuca refleksję o pożądaniu i zimnie emocjonalnym, a po prostu pokazuje, że wszystko zaczyna się od dotyku. Tajników związków nie zgłębił, ale ich pierwotną przyczynę jak najbardziej. Z drugiej strony – czy komukolwiek się udało rozgryźć to, co nas pcha w kierunku trajektorii drugiej istoty? Reygards wie, że nie, a przyznanie się do tego daje nam jedną z najbardziej intrygujących premier popandemicznych.