NAPAD. Olaf Lubaszenko i sokół [RECENZJA]
Odkopany z przeszłości kina Olaf Lubaszenko wygląda i brzmi niemal tak świetnie jak sam mistrz Peter Falk w roli porucznika Columbo. To dobrze, że wrócił, bo takiej postaci z pogranicza wszelkiej filmowo-pozytywnej moralności, łączącej świat PRL z tym dzisiejszym, gremialnie uznanym za lepszy, brakowało w naszym kinie kryminalnym. Dostępny na Netfliksie Napad Michała Gazdy jest próbą wzbicia się na poziom filmów Scorsesego czy też Fincherowskiego mrocznego kryminału. Od razu to powiem, żeby była jasność – nie udało się. Gdyby nie duet Olaf Lubaszenko–Jędrzej Hycnar, ten narracyjny chaos w prezentowaniu widzowi nieco przesuniętej w czasie rekonstrukcji napadu na Kredyt Bank w Warszawie byłby, przynajmniej dla mnie, nie do polecenia. A przecież po Znachorze, który wbił mnie w fotel, oczekiwałem naprawdę WIELKIEGO kina.
Niestety żaden reżyser nie ma magicznej recepty na kręcenie hitu po hicie. Najwyższa ocena, jaką mogę Napadowi przyznać, to 5,5, ale to i tak nieźle i nikomu nie mam zamiaru odradzać seansu. Dobrze, że nie jest to wierna rekonstrukcja napadu z 2001 roku, nie tylko, jeśli chodzi o przesunięcie akcji do początku lat 90., ale i o wiele wydarzeń dotyczących sprawców. Inspiracja jest jednak wyraźna, więc od razu ostrzegam – lepiej nie czytać np. na Wikipedii opisu napadu na filię Kredyt Banku przy ulicy Żelaznej w Warszawie, bo wtedy emocje będą z pewnością mniejsze. Można poczytać po seansie, żeby porównać zakres zmian, a jest on naprawdę bardzo duży, zwłaszcza kiedy sprawa zmierza do finału. Głównym bohaterem jest Tadeusz Gadacz (Olaf Lubaszenko). Ci, którzy trochę wiedzą o humanistyce, od razu rozpoznają to podobieństwo imienia i nazwiska, ale tego akurat wam nie będę zdradzał. Zresztą filmowy policjant, były funkcjonariusz UB, wie zadziwiająco dużo (a może jednak nie) o naturze człowieka. I to jest w nim najciekawsze, że potrafi rozpoznać w ludziach nie tylko skłonność do zła, ale również zdjąć im maskę, żeby dostrzec zgniliznę. Gadacz jest w tym mistrzem, bo sam jest zgniły, zdeprawowany przez poprzedni ustrój, czego nowy, podobno już ten wolny i humanitarny, wcale nie chce naprawić, a wręcz potrzebuje wykorzystać. Ludzie się przecież nie zmienili – jeszcze w tych czasach po niedawnej transformacji. Wciąż tak samo na siebie donoszą, knują i malwersują publiczne pieniądze. Muszą jednak robić to o wiele bardziej skrycie i udawać, że nienawidzą PRL, komunistów i ubeków. Zachować swoje człowieczeństwo w tym burdelu moralnym to rzecz prawie niemożliwa – dobra zaś do analizy dla krakowskiego filozofa Tadeusza Gadacza. Tylko niektórym trzeba zerwać maski i ich skazać, jak np. Kacprowi Surmiakowi (Jędrzej Hycnar), którego wina jest zbyt rzucająca się w oczy, niezgodna z nowym wizerunkiem państwa po rewolucji ustrojowej. Nikt jednak nie patrzy, gdzie tkwi jej źródło. Albo go nie dostrzega, albo go ono nie obchodzi. Widzi je tylko z pozoru ten najgorszy, zdeprawowany na zawsze, zgniły od środka major Tadeusz Gadacz.
Tych dwoje – Lubaszenko jako były ubek i Hycnar w roli pogubionego mordercy, który zbytnio uwierzył, że po domu dziecka może jeszcze zbudować normalną rodzinę, to największe atuty Napadu. No może prócz cukierkowo-tragicznego zakończenia z puzzlem, co miało wycisnąć trochę łez z widzów, ale na mnie podziałało wręcz odwrotnie. Można jednak powiedzieć, że Lubaszenko i Hycnar ratują cały film, który w samej prezentacji śledztwa kuleje najbardziej. O muzyce nie wspomnę, bo to oczywiste. Polskie kino od dawna cierpi na brak dobrych kompozycji, które stawałyby się ponadczasowymi motywami. Postaci poboczne są bardzo sztuczne z mundurowym szefem policjantów, dumnie czytającym dane skradzionej taksówki na czele. Wiele wątków pojawia się i bezpowrotnie znika (Szwed). Postaci prokuratorki (Magdalena Boczarska) mogłoby w ogóle nie być. Wystarczyłby sam Mirosław Haniszewski w roli ministra z przeszłością ofiary. Może należałoby jednak zastanowić się nad przesunięciem akcji do czasów w XXI wieku. Byłoby łatwiej z szerszymi planami, a tak niekiedy otoczenie wygląda tak udawanie brudno, że kojarzy się z teatralną dekoracją. O ile mnie wzrok nie mylił, to jednak nowoczesnych okien z PCV nie udało się do końca zakamuflować.
Napad określiłbym zmarnowaną szansą na dobre kino kryminalne z domieszką eksploatacyjnej akcji. Reżysera zgubił jakiś dziwny formalizm, wciskanie hamulca w momentach, gdy mógł iść dalej, a jednocześnie forma narracji, w której podzielono akcję na dni, co łamało emocje i dezorientowało. Tak bym to widział jako widz. Poza tym scenarzystę zgubiła sentencjonalność, która niekiedy brzmiała tak łopatologicznie jak cytaty z Paulo Coelho. Gdyby nie intonacja Lubaszenki, niektóre jego kwestie brzmiałyby cośkolwiek kiczowato. No i ten nagły wtręt z Misia Barei o jedzeniu. Pan Sławek z Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz również się odnalazł. Można powiedzieć, że Napad okazał się strzałem w tarczę, lecz daleko od środka, zresztą podobnie jak próba obrabowania banku przez trójkę bohaterów, którzy – otwierając sejf – uświadomili sobie, że niewiele jest w nim do zrabowania. A może to moje oczekiwania po Znachorze były wobec Michała Gazdy zbyt wygórowane? Niemniej zamachnąć się na legendę Jerzego Hoffmana i wygrać, to rzecz niebywale genialna, więc mogę wybaczyć reżyserowi małą wpadkę z Napadem. Najlepsze wrażenie zrobił chyba na mnie metaforyczny sokół, który w tych złych czasach otrzymał wolność z rąk człowieka, który zdawał sobie sprawę, że sam nigdy jej nie zdobędzie.