MONARCH: DZIEDZICTWO POTWORÓW. Spiskowa teoria Godzilli i Konga [RECENZJA odc. 1 i 2]
Filmowy świat potworów tworzony przez Warner Bros. to jedno z nielicznych uniwersów, które przyciąga jeszcze moją uwagę. Budowana jest ta przestrzeń znacznie wolniej, ze znacznie mniejszą liczbą odnóg, niż robi to taki Marvel, ale na pewno ma to wciąż rozmach. Były więc filmy o starciach wielkich potworów, był serial animowany o jednym z nich, teraz przyszła pora na serial aktorski.
Rozrost tego świata odpowiada tempu poruszania się Godzilli, ale istotniejsze, że każdy krok ma tutaj znacznie… Czyżby?
Monarch: Dziedzictwo potworów wyprodukowane przez Apple nie jest jednak tąpnięciem. Pierwsze dwa odcinki nie wlały do mojego serca na tyle dużo optymizmu i satysfakcji, by bez obaw oczekiwać kolejnych odsłon. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie wzbudziły mojej ciekawości. Mam jednak poważne wątpliwości, czy serial zdoła utrzymać moją uwagę do końca. Ale po kolei.
Pomysł, jaki twórcy obrali w tej produkcji, jest prosty. Polega na eksploatowaniu świata i poruszaniu wątków obyczajowych, czyli robienie dokładnie tego, na co nie było czasu w pełnometrażowych filmach. Dzieje się to z udziałem głównej bohaterki o azjatyckich rysach twarzy, która szukając prawdy o swoim ojcu, ląduje w samym centrum spisku powiązanego z tajemniczą organizacją Monarch. Czy dzielne stawianie czoła iście potwornym zagrożeniom wyjdzie jej na dobre?
Nie wiem. Ale wiem, że na dobre może nie wyjść nam seans, jeśli twórcy będą opowiadać w tak ciężkostrawny sposób. Nie spodziewałem się tego, że w pierwszych odcinkach od razu zaskoczą mnie sceny z potworami. Dostałem je jednak i… nie mogę powiedzieć, że były one satysfakcjonujące. Nie wiem, jakim budżetem dysponowała produkcja, ale CGI stanowi problem Monarch: Dziedzictwa potworów, bo wygląda, jakby robili ją nieustannie popędzani spece z Marvela, albo jeszcze gorzej. Jakość jedno, ale brak w tym też taktu – efekty są efekciarskie, miast efektowne.
Kolejna rzecz – tonacja stwarzająca wrażenie nadto infantylnej i nadętej. To zabawne, że produkt, który wydaje się koprodukcją, a gros jego akcji ma miejsce w Japonii, w sposobie komunikacji jest mocno amerykański. Łopatologia dialogów jest nieprzyjemna dla ucha, a postacie, które wyselekcjonowano do tego, by prowadziły tę historię, nie są w ogóle interesujące i mają w sobie tyle głębi co pusty talerz po zupie.
Sytuacji nie ratuje charyzma Kurta Russella, największej gwiazdy zaangażowanej do tego projektu. Aktor pojawia się w drugim odcinku, tuż po tym, jak wyświechtany schemat fabularny z podstarzałym ekspertem, który wie więcej od grupki bohaterów, pozwolił mu w końcu wejść na scenę. Russell gra jednak leniwie i już teraz trudno powiedzieć, by się to zmieniło. Ciekawostkę stanowi fakt, że występuje w produkcji ze swoim synem Wyattem, który gra jego młodszą wersję. Być może przedwcześnie wystosowuję ten wniosek, ale według mnie młody aktor nawet w małym procencie nie odziedziczył charyzmy swego ojca.
Tkwię zatem w emocjonalnym marazmie po seansie tych dwóch otwierających odcinków. Czuję, że kolejne odsłony obejrzę raczej z dziennikarskiej przyzwoitości. A nie tego się spodziewałem po pierwszym aktorskim serialu tego uniwersum, zwłaszcza gdy przypomnę sobie, jak długo zbierałem szczękę z podłogi po seansie Godzilli vs. Konga. Nie powiem, że ciekawie nie zabrzmiała metafora, jakoby tym razem Godzilla, zamiast działań wojennych, ma odnosić się do kryzysu epidemicznego i wiszącego nad nami widma jego powrotu. Okej. Ale wirusem tej produkcji jest jej sztampowość i próżno szukać na to lekarstwa.