WYSPA CZASZKI. Jak KING KONG stał się ANIME – przyzwoitym, choć oszczędnym
Gdzie diabeł nie może, tam animację poślę. Jedną z metod Hollywood na poszerzanie wpływów z danej marki, jest przetworzenie jej na inną względem oryginału formę, sygnowaną jednak tym samym szyldem. King Kong był już animacją wcześniej, był też grą komputerową i komiksem, łatwiej byłoby wskazać, czym wielka małpa nie była. Brakowało serialu animowanego osadzonego w aktualnym uniwersum wielkich potworów (tzw. MonsterVerse) budowanym przez Warner Bros., więc niszę tę szybciutko zagospodarowano produkcją Wyspa Czaszki.
Nowemu serialowi dostępnemu na Netfliksie najbliżej jest do wcześniejszego filmu Kong: Wyspa Czaszki (można powtórzyć przed seansem, ale nie trzeba). Przypisanie serialu platformie Netflix, a nie, jak mogłoby się wydawać, platformie Max, może budzić zdziwienie, ale z pewnością jest to świadoma polityka udostępniania licencji. W dodatku Netflix, jako matka dla tego projektu, nie jest przypadkowy – za Wyspę Czaszki odpowiada po części studio Powerhouse, które wcześniej tworzyło dla tej platformy takie seriale anime jak Blood of Zeus czy Castelvania. I szczerze mówiąc, takie też skojarzenie nasunęło mi się po pierwszym zetknięciu się z Wyspą Czaszki. Czuć tu Castelvanię. To kompletnie nie te światy i nie ten temat, ale w stylistyce i dynamice animacji obie produkcje mają bardzo wiele wspólnego.
Kolejne porównania, jakie się nasuwają, mają już jednak mniej związku z rysowanymi ruchomymi obrazami. Reżyserem Wyspy Czaszki jest Brian Duffield, facet biorący udział przy tworzeniu takich filmów science fiction jak Miłość i potwory oraz Głębia strachu. Został w nich zakredytowany jako autor materiałów do scenariusza, czyli wychodzi na to, że odpowiadał jedynie za pomysł, niekoniecznie za jego wykonanie. Obie te produkcje może nie okazały się hitami, ale z pewnością na poziomie pomysłu nie zawodziły.
Wyspa Czaszki to pierwszy serial na koncie Duffielda i – jak już wspomniałem – pierwszy serial w MonsterVerse. Opowiada o członkach oceanicznej wyprawy badawczej, którzy za sprawą chęci niesienia pomocy dziewczynie w potrzebie przypadkowo trafiają na tajemniczą Wyspę Czaszki. Tam mierzą się z różnymi potworami i innymi niebezpieczeństwami. Poznają też gospodarza wyspy – Konga, ogromną, dziką małpę.
Miejsce to zdołaliśmy już lepiej poznać w filmie Kong: Wyspa Czaszki, a wspomnianą małpę nie trzeba nikomu przedstawiać. To prawdziwa gwiazda popkultury. W tym roku mija dokładnie 90 lat od czasu premiery kultowego King Konga z 1933, przełomowego filmu przygodowego korespondującego z kinem grozy i SF. Potem powstało wiele sequeli, wznowień, crossoverów nie tylko zresztą w medium filmowym. Finalnie Kongiem zaopiekowało się Warner Bros., a ostatnie spotkanie z nim miało miejsce w hitowym Godzilla vs. Kong.
Nie wiem, na ile twórcy Wyspy Czaszki sugerowali się tą okrągłą rocznicą King Konga, ale przyznać należy, że niespecjalnie interesowało ich oddanie tajemnic wyspy, o zgrozo, niespecjalnie interesowali się samą małpą. Tych – wydawać by się mogło – kluczowych elementów, jest w nowej produkcji jak na lekarstwo, zdecydowanie więcej czasu poświęca ona relacjom między bohaterami (niekoniecznie ciekawym) oraz podtrzymywaniu uczucia zagrożenia.
Fabuła jest więc w Wyspie Czaszki banalna, momentami też bardzo mało angażująca. Te osiem krótkich, bo około dwudziestopięciominutowych odcinków, upływa pod znakiem ucieczek, rozmów o niczym, retrospektyw i szukania sposobu na zmierzenie się z głównym zagrożeniem – tajemniczą kałamarnicą. Jak łatwo się domyślić, to Kong okaże się remedium na bolączki bohaterów, bo ostatecznie to on skonfrontuje się z potworem, który przyczynił się do zatonięcia statku.
Jeżeli mam być jednak całkowicie szczery, to nie uważam czasu poświęconego Wyspie Czaszki za stracony. Po pierwsze – tempo odcinków i ich czas trwania nie były większą przeszkodą. Oglądało się to bardzo płynnie. Po drugie – bohaterowie zostali zaprezentowani w sposób wyrazisty, ekspresywny, po części także dzięki głosom wcielających się w nich aktorów. Po trzecie i najważniejsze – ja mam słabość do tego świata i do tego potwora i po prostu wchłaniam wszystko, co wychodzi spod tego znaku, ciesząc się z kolejnej możliwości zobaczenia wielkiej małpy na ekranie. Niekoniecznie zachowując przy tym obiektywizm przy ocenie końcowej.
Uczciwie jednak należy przyznać, że Wyspa Czaszki to wyjątkowo wstrzemięźliwy projekt, nieoddający w pełni potencjału tematu, w sposób skromny poruszający też ducha przygody. Czasem mniej znaczy jednak więcej, zwłaszcza że dało się tutaj łatwo przeszarżować. Serial należy traktować jedynie jako wprowadzenie do większej historii, atrakcyjny follow-up to do kierunków wytyczonych w uniwersum, pociągnięcie wątków dalej i wzbudzenie zainteresowania możliwością ponownego spotkania z kultową postacią. Serial anime o przygodach wielkiej małpy ma mało małpy i mało przygody, ale ma na tyle pozytywną energię, że ogląda się go bez problemów. Tylko tyle i aż tyle.
Na pewno jednak za mało jest tu atutów, które mogłyby uczynić z Wyspy Czaszki coś, o czym będzie się dyskutować, spierać i do czego będzie się wracać. Serial się jednak sprzedał, widzowie są w większości zadowoleni, więc mam nadzieję, że teraz Duffield wyciągnie asa z rękawa przy rozpisywaniu sezonu drugiego.