MICKEY 17. Superbohater inny niż wszyscy [RECENZJA]

75. festiwal filmowy w Berlinie – prawdziwie egalitarna, niestroniąca od polityki i przedstawiania różnorodnych punktów widzenia kwintesencja europejskiego kina – po raz pierwszy od lat wita swoich znamienitych gości w tak mroźnej, niesprzyjającej całodniowemu konsumowaniu sztuki atmosferze. Jednak tym razem wśród widzów czym prędzej zajmujących miejsca w kinie nie widać i nie słychać absolutnie niczego poza ekscytacją i podnieceniem, już za chwilę bowiem jako jedni z pierwszych na świecie zobaczą prawdopodobnie najbardziej wyczekiwany film najbliższych miesięcy. Mickey 17 jako pierwsze dzieło Bonga Joon-Ho po niewyobrażalnym sukcesie Parasite to w końcu zarówno pod względem budżetowym, jak i aktorskim produkcja nieporównywalnie bardziej pompatyczna i mainstreamowa od tytułów pokroju Okji czy Snowpiercera. Co więc ten z pozoru mało wpasowujący się w berliński klimat blockbuster robi na festiwalu słynącym z nietuzinkowego, arthousowego kina i wyborów coraz bardziej oddalających się od gustów chociażby Amerykańskiej Akademii Filmowej? Odpowiedź od samego początku seansu wydaje się dla nas wręcz oczywista – Bong Joon-Ho i jego nietypowy protagonista Mickey Barnes zapraszają nas na doprawdy wyśmienitą ucztę, na której w pełni zaspokoją potrzeby zagorzałych fanów reżysera. Od błyskotliwego poczucia humoru po istotne dyskusje społeczno-polityczne, wciąż zajmujące w filmografii południowokoreańskiego twórcy szczególne miejsce.
Mickey Barnes (Robert Pattinson) to najbardziej nietypowy superbohater znany ludzkości – aparycją, charakterem i intelektem odbiega od standardów mężnego rycerza walczącego z wszelkim złem tego świata, a mimo to zwyczajnym fartem udaje mu się zgarnąć jedną z najbardziej pożądanych posad w futurystycznym świecie. Wymienialny, bo tak fachowo nazywa się jego nowy zawód, ma przyczynić się do imponującego naukowego rozwoju i pomóc w odbudowaniu środowiska naturalnego zniszczonego przez śmiercionośnego wirusa. Nieco niezdarny, panicznie strachliwy młody ochotnik rozpoczyna więc tajemniczą kosmiczną misję pod czujnym okiem ekscentrycznego biznesmena Marshalla (Mark Ruffalo), w której jego głównym zadaniem będzie… umieranie. Po raz pierwszy. Po raz drugi. Za każdym razem powracając do swojego ciała i zachowując wspomnienia poprzedniego Mickeya. Na statku, gdzie każdy uczestnik kosmicznej ekspedycji otrzymuje śmieszne racje żywieniowe, idea wolności i działania dla dobra wspólnoty płynąca z ust małżeństwa Marshallów wydaje się mrzonką, biorąc pod uwagę ich karykaturalność i żądzę władzy, a wszelkie intymne kontakty między ochotnikami są surowo wzbronione, Mickey znajduje jednak swoją bratnią duszę – Nashę (Naomi Ackie), która jako jedyna nie traktuje go zaledwie jako społecznego wyrzutka.
Nawet najpilniej strzeżony eksperymentalny projekt ma jednak margines błędu, którym w przypadku naszego nieszablonowego protagonisty będzie tzw. zwielokrotnienie. Naukowcy przekonani o tym, iż Mickey 17 został pochłonięty przez bestie zamieszkujące pokrytą lodem planetę Niflheim, drukują bowiem kolejnego klona, który sporo namiesza zarówno w życiu uczuciowym Mickeya, jak i powodzeniu całej wielkiej ekspedycji.
Bong Joon-Ho w drugim w karierze anglojęzycznym filmie dostarcza absolutnie szalonej jazdy bez trzymanki. Reżyser od lat odnajdujący się w swojej satyrycznej, krytykującej konsumpcjonizm i społeczny wyzysk niszy trzyma się wyznaczonego kursu, osądzając fabułę Mickeya w niedalekiej przyszłości, nie mniej okrutnej i pozbawionej humanitaryzmu od czasów, w jakich przyszło nam absorbować jego nowy tytuł. Groteskowy showman Hieronymous Marshall i jego do cna przesiąknięta nienawiścią żona Gwen (Toni Collette) to z gruntu tacy sami dyktatorzy, jakich znamy także i z naszej najnowszej historii, a w wykorzystywaniu nieświadomych konsekwencji swoich wyborów Wymienialnych nie sposób nie dostrzec odniesienia do brutalnych praktyk stosowanych na politycznych więźniach. Dodatkowym wyzwaniem, przed jakim staje załoga statku, jest też walka z wymyślonym przez Marshallów wrogiem – niezbadanymi dotąd stworzeniami zamieszkującymi Niflheim, w których obronie staje rzecz jasna pozbawiony jakichkolwiek posiłków, spanikowany bohater Pattinsona.
Mickey 17 jest błyskotliwą, szybko łapiącą więź z widzem mieszanką motywów z poprzednich dzieł nagrodzonego Oscarem artysty – proekologicznego wydźwięku Okjy, społecznego manifestu Parasite czy antywojennego apelu Snowpiercera. W odróżnieniu od wspomnianych (swoją drogą wspaniałych) tytułów Mickey zewsząd epatuje groteską, wywołuje niekończące się salwy śmiechu i dostarcza pierwszorzędnej rozrywki, na równi z niekwestionowanie istotnymi ze współczesnej perspektywy pytaniami i refleksjami o niepewną przyszłość w obliczu niestabilnej polityki i niebezpiecznych decyzji władz. Galopujące tempo akcji i iście komediowa powłoka bynajmniej nie powstrzymują przed dorzucaniem kolejnych i kolejnych odniesień do teraźniejszości – ten, kto w karykaturalnej postaci Marka Ruffalo nie dostrzeże choćby cienia podobieństwa do nowo wybranego prezydenta Stanów Zjednoczonych, prawdopodobnie trafił na niewłaściwy seans.
O imponującym dramatycznym warsztacie Roberta Pattinsona wiedzą wszyscy, jednak dla Mickeya (każdego z osiemnastu) wspina się na wyżyny także i swoich komediowych możliwości, po raz kolejny bawiąc się wymyślnym akcentem i obdarzając tego innego niż wszyscy superbohatera troską, jakiej zdecydowanie potrzebuje. Walka z opresyjnym systemem, bunt wobec zaślepionych pieniądzem władz, dążenie do przywrócenia naturalnego porządku bez wszczynania krwawej rewolucji – na barkach Mickeya spoczywa naprawdę ogromne brzemię, jednak w przeciwieństwie do superbohaterskiego kanonu, pozostaje tym samym głupkowatym, do bólu szczerym i ujmującym protagonistą. Elita jest dla Bonga Joon-ho synonimem tyranii i zakłamania. Okryty tajemnicą naukowy eksperyment – źródłem cierpienia niewinnych. Szalone pomysły pani Marshall, mającej obsesję na punkcie „sosów” – kolejnym symbolem uprzywilejowania wyższych sfer, spychających na samo dno potrzebny ocalałej ludzkości. Jedyną nadzieją w tym pokręconym świecie pozostają Mickey i Nasha – najbardziej szalony związek, jaki widziała przyszłość.
Fabularnie nie wszystko dopina się niestety na ostatni guzik. Choć przez cały 2-godzinny napakowany akcją i gigami seans z pewnością nie znajdziemy przestrzeni na nudę, Mickey 17 to najbardziej prostolinijny, pozostawiający niewiele do indywidualnej interpretacji tytuł reżysera Parasite, co pewną część fanów jego twórczości może na pewnym etapie zawieść. Bong Joon-ho zakochany w klimacie science fiction połączonym z ważnymi politycznymi przesłaniami tym razem skupia się przede wszystkim na dostarczeniu widzom pierwszorzędnej rozrywki – najbardziej groteskowej, przaśnej, pompatycznej i wybuchowej, jak tylko się da. Jednak jako debiutant w produkcjach na taką skalę nie rezygnuje jednocześnie ze swoich stałych motywów. Choć Mickeyowi daleko do mistrzostwa Parasite, to wciąż pozytywne zaskoczenie i źródło absolutnie kultowych momentów.
Serce pęka na myśl o niefortunnej marcowej dacie premiery, która jak już wiele razy mogliśmy się przekonać, bynajmniej nie służy oscarowej rywalizacji. Zresztą, czy sam Bong Joon-Ho dzięki Mickey 17 ma ochotę po raz kolejny stanąć do walki z najważniejszymi hollywoodzkimi projektami i prześcignąć przy tym swoje dotychczasowe osiągnięcia? Jego najnowsza współpraca ze studiem Warner Bros. wyznacza zupełnie nowy szlak w jego reżyserskiej przygodzie – łączący co prawda kluczowe elementy z jego artystycznej playlisty, ale i przemawiający do znacznie szerszego grona odbiorców. Czy Mickey 17 na tej mainstreamowości coś istotnego jednak traci? Poza kilkoma fabularnymi błahostkami i może nieco zbyt heroicznym zakończeniem absolutnie nie. To wciąż to samo szaleństwo i przełamywanie granic, których doświadczyliśmy w poprzednich produkcjach reżysera, ale tym razem – z prawdziwym wystrzałem w kosmos.