MAYDAY. Perypetie wesołego bigamisty
Żywiołowe tempo, zabawne perypetie i wygodny fotel, w którym zapominamy o bożym świecie – tak, ponoć, jest na sztuce, skoro tak często Mayday pojawia się na deskach teatralnych. Wszystko natomiast, co skoncentrowało się wokół jego ekranizacji, może przywoływać szereg skojarzeń z polskimi komediami romantycznymi. Plakat z białym tłem i czerwonym napisem? Odbębnione. Weronika Książkiewicz? Obecna! Adamczyk jako bigamista? Znowu! Welon? No, musi być. Na szczęście w Mayday tkwi jeszcze jedno – literacki trzon, który ratuje całość nawet wtedy, gdy chce się ona umocnić w wizerunku nudnej komedii.
Janek jest taksówkarzem, który między kursami cumuje w dwóch domowych bazach. W jednej czeka na niego delikatna Basia (Anna Dereszowska), a w drugim zaradna, przedsiębiorcza Maria (Weronika Książkiewicz). Mężczyzna dostaje więc dwie wersje tej samej siły – kobiecości. I wszystko by grało, gdyby nie wypadek samochodowy, który staje się katalizatorem problemów. Mężczyzna, aby uniknąć zdemaskowania przez policję, żony i (sic!) na dodatek ścigających go gangsterów, musi zacząć umiejętnie przeskakiwać mniejsze i większe problemy i nie zostać zdemaskowanym. I tutaj rozpoczyna się klasyczna komedia omyłek, która posiada wszelkie wyznaczniki gatunku, choć niewiele więcej.
Bo rytm opowieści, chociaż oparty na znanych schematach, gra w tym filmie do samego końca. Przenosi bohatera z miejsca do miejsca, zaciska pętle na jego szyi, każe mu prowadzić kilka błyskotliwych dialogów. Tym, co odróżnia Mayday poziomem od podobnych produkcji, jest więc trzon scenariusza, który musiał być rozbudowany na bazie teatralnej kondensacji. Twórcy dwoją się i troją, żeby zaktualizować to o przaśne dowcipy, nafaszerować film dowcipasami, które działają tylko na ekranie, ale koniec końców materiał wyjściowy broni się tym, że wie, o czym opowiada oraz gdzie prowadzi ta cała fabularna pogoń. Komedia Sama Akiny nie ucięła jeszcze jednej ważnej cechy oryginału, ponieważ mamy tutaj do czynienia z mało romantycznym obrazem świata. Scenerię filmu zasiedlają gangsterzy, krętacze, kłamcy, którzy manipulują bliskimi, a także posiłkują się czyjąś naiwnością, aby wieść wygodny żywot. Kibicujemy więc kłamcy, martwiąc się o jego los, co poniekąd dużo mówi o nas jako o widzach. Jedyną postacią wzbudzającą prawdziwą sympatię jest policjant starej daty grany przez Andrzeja Grabowskiego. Może i jest on reprezentantem dawnego porządku i czasów “kiedyś to były małżeństwa”, ale wyrównuje trochę tę rzeczywistość składającą się wybojów popędów oraz chropowatości ludzkiej duszy.
A obok siebie udowadniający, że świetnie potrafią grać w tandemie, Adamczyk i Woronowicz, jako przyjaciele, którzy pragną wyjść z tarapatów. Wyczucie komediowe panowie mają spore, a scenariusz pozwala im się nagrać oraz nabiegać, ale szkoda, że kosztem postaci kobiecych. One bowiem reprezentują tutaj dwa archetypy: władczej matrony oraz tej romantycznej przytulaśnej dla księcia. Między tym wszystkim brakuje kobiety z krwi i kości, nierealizującej wyłącznie skryptów uruchamiających całą tę intrygę. Obie aktorki grające niewiedzące o sobie nawzajem żony próbują wyjść poza tekst i chwała im za to, ale wciąż gaśnie nadzieja, że reprezentacja kobiet w polskich komediach romantycznych nie będzie wyprana z barw.
Mimo wszystko nie ma tragedii ani nawet wielkiego rozczarowania – komedia Sama Akiny dostarcza to, co obiecuje. Mamy wzruszki, są zwroty akcji oraz aktorów, którzy potrafią bawić się swoimi rolami. Nihil novi sub sole, ale ta narracyjna pogoń za naszym śmiechem ma swoje jasne momenty. Mogło być o wiele gorzej, a jeśli kilka razy szczerze się zaśmiejemy w kinie i to nie na serwowanym dowcipie o członku, można nawet zaryzykować twierdzeniem, że jest całkiem dobrze. Do zjedzenia, bez dokładki.