MARIO. Miłość na boisku
“Piłka ma swoje tabu: ćpanie, seks z nieletnimi, gejostwo” – mówi do zdolnego piłkarza szwajcarskiego klubu Young Boys 21 jego agent, Peter. Dla Maria boisko to całe życie: na trening wychodzi godzinę wcześniej, a po godzinach zachowuje się jak przykładny sportowiec. Do czasu, gdy do drużyny dołącza Leon Saldo, przystojny napastnik z Hanoweru. Czy młody mężczyzna zdecyduje się narazić nieskazitelny wizerunek dla uczucia?
Dla Lüthich piłka nożna to sport rodzinny, nie dziwi więc fakt, że Daniel mocno dopinguje syna Maria do spełniania celów, których sam za młodu nie zrealizował. Chłopak wie, że coming out w drużynie równa się ośmieszaniu (wszak “pedałami” rzuca każdy niezadowolony trener po nieudanej akcji, uwierających słów pełno również w kibicowskich przyśpiewkach), a nawet zawieszeniu w prawach zawodnika, oczywiście pod innym pretekstem. Jak w życiu, piłkarze bardzo rzadko decydują się “wyjść z szafy” w trakcie rozwoju kariery. Związek z Leonem nie wychodzi poza mieszkanie klubowe, do celów reprezentacyjnych Mario organizuje sobie “przykrywkę” w postaci przyjaciółki Jenny. Napięcie wzrasta, gdy bliskim piłkarza zaczynają przeszkadzać posuwające się coraz dalej kłamstwa…
Wstęp do tej recenzji brzmi jak zapowiedź z okładki gejowskiego harlequina?
Mario to nieskomplikowana, najbardziej uniwersalna historia.
Poznanie dwojga ludzi, przyjaźń przeradzająca się w zakochanie, krótkotrwała idylla, przeszkody na drodze do bycia razem, zakończenie szczęśliwe lub nie. Marcel Gisler umiejętnie korzysta z potęgi tkwiącej w prostocie, snując znaną od zarania dziejów opowieść w kolejnej, wcale nie innowacyjnej, odsłonie. Choć w tym puryzmie jest element świeżości: pojawiają się momenty, w których widz już, już przewraca oczami, bo zdaje mu się, że wie, jaka stereotypowa intryga została wpleciona w fabułę, a reżyser decyduje się maksymalnie uprościć historię. Pokazuje, że ludzie jednak są w porządku, nie każdy ma problem z homoseksualizmem piłkarza, a największe uczucie przeważnie nie jest tym ostatnim.
Podobne wpisy
Zdaje się, jakoby reżyser odrobił już lekcje z budowania u widza niepokoju, a wywołanie napięcia odbywa się według drobiazgowo sporządzonego planu. Związek Maria i Leona, pełen wyraźnie zaznaczonych kamieni milowych, rozgrywa się w duchu szwajcarskiego Ordnungu. Film jest przejrzysty, osadzony w konkretnym środowisku, a w przestronnych, schludnych, urządzonych z minimalizmem mieszkaniach znajduje się sporo miejsca na emocje.
Czy solidne gejowskie kino to wypadkowa kultury porządku? Po seansie Maria trudno opędzić się od skojarzeń z niemieckimi: Siłą przyciągania Stephana Lacanta (środowisko policyjne, dbające o kulturę fizyczną, jeden z bohaterów woli w ukryciu spożywać ten zakazany owoc) czy Letnią burzą Marca Kreuzpaintnera (ciekawostka: w filmie wystąpiła młodziutka Alicja Bachleda-Curuś). To obrazy wciągające, dopracowane, oparte na sprawdzających się schematach, dalekie od artystycznego szaleństwa.
Marcel Gisler, jako szwajcarski twórca głęboko zanurzony w problematyce homoseksualizmu, dla polskiego odbiorcy pozostaje w niszy – choć jego filmy doceniane są na festiwalach w ojczyźnie. Gisler o miłości gejów opowiadał już z wielu perspektyw: call boya Theo (Die blaue Stunde z 1992), nastolatków: gwiazdy rocka i fana (F. est un salaud z 1998) czy pisarza w kryzysie wieku średniego, który wraca na szwajcarską wieś, by zaopiekować się starzejącą się szaloną matką (Rosie z 2013). Mario to tytuł spośród wymienionych najbardziej wyważony, pełen klasycznych dla kina gejowskiego scen z męskiej szatni, i mimo wszystkich sprawdzonych rozwiązań poruszający temat, który wymaga rewolucji. O ile narciarz czy koszykarz może być gejem otwarcie, to dla piłkarza jawne życie w zgodzie ze sobą to wciąż wybór albo-albo.