M JAK MORDERCA. Kpina z widza
Wisielec – każdy zna tę grę ze szkolnej ławy. Rozgrywka była prosta: starając się odgadnąć hasło, które wymyślił przeciwnik, musieliśmy uważać, by nie zawisnąć na linie – rzecz jasna, nie dosłownie… Ale jak się okazuje, ta niewinna zabawa skrywa potencjał do zadziałania w opowieści kryminalnej, służąc jako sposób, którym seryjny morderca pogrywa sobie z policją w kotka i myszkę. Spostrzegli to twórcy filmu Hangman (z ang. wisielec), który na rodzimym rynku funkcjonuje jako M jak morderca, co, jak rozumiem, ma odnosić się do jednego z elementów rozgrywki – typowania liter.
Niestety znalezienie ciekawego zastosowania popularnej gry towarzyskiej to tak naprawdę jedyny plus filmu. Produkcja tonie bowiem w fatalnej realizacji oraz scenariuszowych absurdach. Wydawało wam się, że dostaniecie produkt, co prawda odstający jakością od takiego Siedem, ale jednak dający choć trochę porównywalnej frajdy? Zapomnijcie, że w ogóle przeszło wam to przez myśl.
Zacznijmy od tego, co widoczne na pierwszym planie. M jak morderca to kolejny geriatryczny wybieg, stworzony dla podstarzałego aktora, by mógł się jeszcze trochę rozruszać, rozciągnąć kości i przy okazji co nieco zarobić. Choć z założenia nie ma w tym nic złego, to jednak problem robi się wówczas, gdy z jego nazwiska czyni się główny wabik dla publiki, mający na celu odwrócenie uwagi od bolączek filmu. Rolę rozciąga się wówczas do granic możliwości, by tylko widz mógł patrzeć na wybryki i czczą gadaninę ulubieńca jak najdłużej. Tak uczyniono z siedemdziesięciosiedmio-letnim Alem Pacino, który dzieli pierwszy plan M jak morderca z Karlem Urbanem. Mieli stworzyć duet uzupełniających się policjantów prowadzących śledztwo. Urban miał być mięśniami, Pacino mózgiem. Czasem nawet (o zgrozo) na odwrót.
Trzeba jednak powiedzieć to wprost: Al Pacino nie daje rady. Słania się po ekranie jak ranne, schorowane cielę, nie mając szczególnego pomysłu na to, w jakim kierunku nastawić swoją ekspresję. Niejednokrotnie da się zauważyć, że aktorowi brakuje nie tylko energii, ale nawet umiejętności do zagrania najprostszych emocji, np. gniewu. W tym wieku gra się, jadąc na jednym biegu, jasna sprawa, ale nigdzie nie jest powiedziane, że może stanowić to jeszcze dla widowni atrakcję. Jest taka piosenka grupy Perfect traktująca o zejściu ze sceny i jest to przykre, ale jej słowa najlepiej oddają sytuację Pacino – jego występ w M jak morderca kaleczy oczy, jest męczący i nie ma w sobie nawet ziarna dawnej wielkości aktora. Urban z kolei nie jest w stanie uzupełnić tych braków w żaden sposób, gdyż sam jest w filmie chodzącym drewnem – jest sztywny, łatwopalny i przerażająco tępy. Teraz już wiem, dlaczego tak dobrze wypadł w roli sędziego Dredda. On nie nadaje się do grania jakichkolwiek emocji, nie mówiąc już o wypowiadaniu złożonych kwestii, które także sprawiają mu trudność.
Ale nie byłoby tego niekorzystnego duetu, gdyby nie kompletnie przestrzelony scenariusz, niepozbawiony absurdów. A dokładniej trzech absurdów, na tyle dotkliwych, że zadających kłam sensowi całej fabuły. Jak wspomniałem na wstępnie, film traktuje o poszukiwaniach seryjnego mordercy, którego znakiem rozpoznawczym jest wieszanie ofiar na linie. Jak łatwo się domyślić, patrząc na metrykę Pacino, gra on emerytowanego policjanta, dawnego członka wydziału zabójstw. Problem z jego postacią jest taki, że włącza się do prowadzenia śledztwa – przesłuchuje, ogląda ciała i nieustannie towarzyszy policjantowi prowadzącemu sprawę – gdy formalnie zrobić tego nie może. Jako emeryt może jedynie stanowić ciało doradcze. To pierwsza rzecz.
Drugi absurd polega na tym, że dokładnie tak samo przeszkadza w prowadzeniu śledztwa młoda dziennikarka, która na początku filmu dołącza do postaci granej przez Urbana, gdyż chce, jak sama mówi, obiektywnie przyjrzeć się pracy policjanta w Ameryce. I tu znowu – nie może tego robić, gdyż udział dziennikarza w śledztwie, a już tym bardziej w pościgu za mordercą, nie tylko naraża go na niebezpieczeństwo, ale przede wszystkim grozi ujawnieniem tajnych informacji, co może zagrozić całej sprawie. Czym innym jest chodzenie z kamerą za policjantem podczas codziennej służby, a czym innym branie czynnego udziału w pościgu i rozwiązywanie kryminalnej zagadki.
Podobne wpisy
I trzecia rzecz, mam wrażenie, najbardziej rażąca po oczach. Zanim się z nią jednak zapoznacie, uprzedzam – jej ujawnienie może, ale wcale nie musi popsuć niektórym zabawę, gdyż zdradza element fabuły. Mniej więcej w połowie filmu okazuje się, że jedną z ofiar mordercy była dawna dziewczyna głównego bohatera. Gdy taki fakt wypływa na jaw, w moim mniemaniu policjant albo sam powinien odstąpić od prowadzenia śledztwa, albo zostać tej roli formalnie pozbawiony przez komendanta. Powód jest prosty: zamiast zimnej, racjonalnej oceny sytuacji w grę od teraz będą wchodzić emocje, co może wpłynąć na dokonywane przez policjanta wybory. Oczywiście w filmie nie zostaje nawet zasugerowane, że postać Urbana powinna porzucić swoje czynności. Co doprowadza do bardzo przewidywalnego w skutkach finału.
Żeby nie być gołosłownym, dodam, że moje spostrzeżenia zostały potwierdzone przez naczelnika Wydziału Prasowo-Informacyjnego Biura Komunikacji Społecznej Komendy Głównej Policji. Tak, pofatygowałem się i wysłałem list, w którym zapytałem, czy uprawiane w filmie M jak morderca wątpliwe praktyki mogłyby mieć miejsce w rzeczywistości. Odpowiedź była kategorycznie negatywna – nie ma możliwości, by trzy wskazane przeze mnie przypadki zaistniały w profesjonalnym śledztwie. To już nie jest rutynowe naginanie logiki. To jawna kpina z widza w biały dzień, acz w ciemnym kinie. Twórcy filmu próbowali zrobić ze mnie głupka, ale im nie wyszło. Wy też się nie dajcie.
korekta: Kornelia Farynowska