James Mason jako Humbert potrafi być naprawdę przejmujący w swej bezradności wobec własnych żądz w związku z Lolitą. Co prawda brakuje mu odpowiedniego bagażu w postaci obecnych w książce podobnych romansów z przeszłości, ale nawet i bez nich aktor potrafi odpowiednio oddać fatalizm bohatera, jego tragizm. Jest w tym wszystkim tak ujmująco flegmatyczny i powściągliwy, iż zupełnie nie dziwi, że był jednym z pierwszych typów do tej roli. A trzeba pamiętać, że Humbertem o mało nie zostali między innymi Errol Flynn (zmarł, zanim rozpoczęto prace), Cary Grant, Charles Boyer, Laurence Olivier, David Niven, a nawet Peter Ustinov. Wszyscy oni odmówili jednak, bojąc się o swój wizerunek. Zresztą w pewnym momencie także Mason zmuszony był odmówić względem innych zobowiązań, odważnie sugerując przy okazji do roli tytułowej… swoją córkę, Portland.
Nie był pierwszy. Jeszcze za życia Flynna Lolitą zostać miała jego ówczesna narzeczona, Beverly Aadland, która po śmierci aktora żadnej kariery już nie zrobiła. Potem Kubrick chciał obsadzić Joey Heatherton, ale jej ojciec kategorycznie zaprotestował. Ostatecznie, po przesłuchaniu prawie ośmiuset kandydatek, wybrano Sue Lyon. Lecz nie z uwagi na jej aktorskie i/lub uwodzicielskie zdolności, ale dlatego, że… miała największe piersi – ot, kolejny chwyt mający na celu oszukać nieco cenzorów. I chociaż w opinii samego Nabokowa idealną kandydatką była Catherine Demongeot (Zazie w metrze), to trudno na dłuższą metę zarzucić coś Lyon. Niby zwykła, niepozorna dziewczyna, ale miewa momenty, w których potrafi zabłyszczeć – również od strony dramatycznej, jak ma to miejsce w samej końcówce.
Małą perełką, dla której również w dużej mierze warto obejrzeć dzieło twórcy Zabójstwa, jest także niezawodna Shelley Winters w roli matki Lolity, Charlotte Haze. Samotna, otwarcie walcząca o uwagę i akceptację mężczyzn, które – w przeciwieństwie do córki – zawsze przegrywa, niekiedy w bardzo niezręczny sposób, jest postacią być może nawet bardziej fatalną od Humberta. A przy tym chyba jedyną naprawdę szczerą w swych działaniach – nieświadomą gierek pozostałych, pragnącą po prostu miłości, dla której nieraz robi z siebie słodką idiotkę. Jej występ to właściwie samograj, nieograniczony na dobrą sprawę scenariuszowymi kompromisami względem literackiego pierwowzoru.
Ten przeniesiono na duży ekran jeszcze raz. W 1997 roku uczynił to Adrian Lyne (a w dwie dekady po nim także… Hindusi, dając światu Nishabd). Z budżetem wielkości sześćdziesięciu dwóch milionów dolarów, kategorią R i z doborową obsadą u boku (Jeremy Irons, Melanie Griffith, Frank Langella oraz zdecydowanie odważniejsza w interpretacji Lolity Dominique Swain) postanowił być wierniejszy książce. Nie powtórzył jednak w żaden sposób sukcesu Kubricka – choć, pomimo upływu czasu, stykał się z podobnymi co on problemami na planie i również towarzyszyła mu aura skandalu. W przeciwieństwie jednak do wersji z 1962 roku, ani krytycy – po premierze niezbyt przychylni obu filmom – ani widzowie wraz z upływem czasu bynajmniej nie polubili adaptacji Lyne’a.
Ma ona w sobie co prawda większą dosadność, seksualność i pożądany płomień namiętności między bohaterami (bryluje zwłaszcza Swain, która wydaje się być perfekcyjnym wyborem, oraz Langella jako Quilty, niepotrzebujący błazenady do przyciągnięcia uwagi swą ekstrawagancją). Lecz zabrakło twórczego pazura i, paradoksalnie, odrobiny subtelności; kryjącego się w tym wszystkim nieposkromionego szaleństwa oraz… finansowego zmysłu Kubricka. Wpierw pokazany za pośrednictwem stacji Showtime, a dopiero potem wypuszczony do kin w niezbyt imponującej liczbie kopii, remake uzbierał zaledwie… milion dolarów wpływów. I bynajmniej nie zapisał się w historii kina – czego nie można wszak odmówić wersji Kubricka.
Po Lolicie Nabokow na stałe osiadł w Szwajcarii, wracając do świata książek. Nie romansował już więcej z dziesiątą muzą, choć jeszcze gdy żył, zekranizowano cztery inne jego dzieła. Żadne z nich, podobnie jak kolejne czternaście adaptacji, których narosło przez lata, nie miało jednak tej rangi i nie okazało się równie popularne, jak właśnie Lolita (o kontrowersyjności nie wspominając). Jak na ironię to, co dla niego było szczytem sławy, dla Kubricka okazało się jednym ze słabszych i zarazem najmniej lubianych przez publikę (oraz przez samego twórcę) dzieł. Uważany za jednego z najważniejszych reżyserów w historii, nakręcił potem jeszcze tylko jeden czarno-biały film – pamiętnego Doktora Strangelove – a następnie zapuścił brodę i wraz z 2001: Odyseją kosmiczną na dobre zmienił oblicze ruchomego obrazu…
korekta: Kornelia Farynowska