LOKI – sezon 2. Zielone światełko w ciemnym tunelu MCU [RECENZJA]
Loki może i nie jest najbardziej efektowną z produkcji MCU. Daje jednak coś zupełnie odmiennego, wznoszącego go na zupełnie inny poziom – skupienie na swoich bohaterach, nieustannie budowane napięcie. I dostrzegam tu pewien znamienny paradoks – próżno tu szukać typowego marvelowskiego łubudu, a przy tym opowieść o przemianie księcia Asgardu jest jedną z tych najlepszych, najbardziej konsekwentnych, przemyślanych, wizualnie dopieszczonych rzeczy, jakie wyprodukował Marvel. I nie piszę tylko o serialach z uniwersum, lecz także o filmach. Co ciekawe (i poniekąd smutne), w perspektywie totalnego fabularnego bałaganu Marvels, Loki uwypukla tylko problemy całego MCU. Nie mógł powstać bardziej symboliczny pojedynek korespondencyjny dwóch produkcji tego samego uniwersum, których premiera wypadła tego samego dnia. Serial skierowany na platformę streamingową, na którego jeszcze dwa lata temu niewielu liczyło, zawstydził potencjalny kinowy hit i stał się wyznacznikiem jakości, wskazówką dla dalszego rozwoju całego uniwersum. To naprawdę sporo.
Drugi sezon rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu i chwili, kiedy kończył się poprzedni. Skupia się jednak bardziej na bohaterach, próbie zapobiegnięcia nadchodzącej zagładzie TVA i wszystkich równoległych światów. Rozwinięta zostaje kwestia działania multiwersum, której zawiłości pojmujemy dzięki postaci Uroborosa (Ke Huy Quan). W centrum wszystkiego pozostaje jednak Loki borykający się z czasopoślizgiem. Bóg Psot próbuje odnaleźć sposób na powstrzymanie nieuchronnej implozji czasowej. I w tym momencie docieramy do esencji całego serialu. Nie wiem, czy po Endgame, oprócz Rocketa, znalazł się w Marvelu drugi tak dobrze zarysowany character arc, jak ten Boga Psot. To kompletna droga, piękna, wręcz poetycka klamra, która domyka jego całą historię. Wykracza poza serial, a jednocześnie spina go w sposób niesamowicie konsekwentny. Pomyślcie, Loki – największy egoista ze wszystkich bohaterów, niejednoznaczny moralnie antybohater, który musi pojąć, że spełnieniem jego przeznaczenia jest całkowite odrzucenie swojego egoizmu. To jest przepięknie ukazane także na poziomie narracji, bo pragnienie bycia w centrum zainteresowania, które go charakteryzowało, jest odwrócone poprzez oddanie przestrzeni przyjaciołom. Twórcy ani na chwilę nie zapominają o Mobiusie, Sylvie, Ubim i reszcie bliskich mu pracowników TVA. Ich historie również mają swój początek i koniec. Ba! To oni są trampoliną do podjęcia decyzji niemożliwej. W ten sposób Bóg Oszustwa staje się w końcu kimś wzbudzającym obecnie najwięcej uczuć w całym multiwersum. Loki przebywa podróż przez uniwersa, różne linie czasowe, ale przede wszystkim w głąb siebie. A już jego ostatnia psota, finał drogi, którą przebył, jest po prostu scenopisarskim arcydziełem. Tom Hiddleston stał się tam swoją postacią i dostarczył wielkie aktorstwo.
To nie jest tak, że na przestrzeni całego drugiego sezonu nie ma pewnych pęknięć. Środkowe odcinki w perspektywie całości można by było spokojnie przyciąć bez szkody dla fabuły. Ostatecznie rozczarowało mnie lekkie zaprzepaszczenie złowieszczego potencjału Pani Minutki czy też Tego, Który Trwa. Pomimo wszystkich zawirowań wokół Jonathana Majorsa, aktor pokazał w serialu wachlarz możliwości. Jego Victor Timely i Kang to jakby dwie różne postacie, a ten drugi miał potencjał na bycie prawdziwym badassem. Twórcy jednak chyba mieli od początku plan na jego usunięcie, bo dosyć sprytnie go wygumkowano.
Status Lokiego w obecnej kondycji MCU najlepiej obrazuje porównanie go do Andora i jego jakości w perspektywie innych produkcji ze świata Gwiezdnych wojen. Drugim porównaniem, które mimowolnie mi się nasuwało podczas seansu drugiego sezonu, a zwłaszcza finału, było netflixowe Dark. Jednak wbrew tym sugestiom Loki pozostaje przy tym czymś jedynym w swoim rodzaju. Jest mocno poetycki, cierpliwie budowany, a przy tym napakowany subtelnymi nawiązaniami do mitologii całego świata. Mamy tu syzyfową pracę, uroborosa czy drzewo życia. Sam sezon ma swoje lepsze i słabsze momenty, jednak nie wiem, czy można było lepiej połączyć obydwa sezony w jedną, niezwykłą całość. Loki poprzednio rozdał nowe, bardzo istotne karty w konstrukcji świata opartego na multiwersum. Robił to tak drobiazgowo, skomplikowanie, że aż na granicy zawstydzenia widza. Wszystko to okazało się sztuczką, wytrychem do opowiedzenia problemów natury egzystencjalnej, esencjonalnej z perspektywy sensu jestestwa Lokiego. Przy tych wszystkich zaletach serial stoi na zaskakująco wysokim poziomie artystycznym. Zwłaszcza w perspektywie poprzednich produkcji, także i tych filmowych. Wizualnie jest to chyba obecnie najbardziej charakterystyczna, autorska produkcji MCU – utrzymano kolorystykę i tonację tego, co otrzymaliśmy w pierwszym sezonie, a nawet podniesiono nieco poprzeczkę na poziomie montażu i szaleństwa operatorskiego.
Drugi sezon Lokiego to rzecz niezwykła, zwłaszcza w kwestii zrozumienia i rozpisania postaci. Niewielu widzów postawiłoby dolara na to, że na barkach wiecznego przegrywa będzie tkwić ostatnia nadzieja wielu fanów MCU na powrót uniwersum na odpowiednie tory. Tymczasem dzieje się tak zarówno na poziomie tej metafory, jak i samych rzeczywistych wydarzeń fabularnych. Pełnia. To niezwykle skomplikowana w strukturze, a jednocześnie tak oczywista opowieść o zrozumieniu samego siebie, wyrzeczeniu egoizmu i poświęceniu. Wystarczy jeden kadr z charakterystyczną paletą barw, retrofuturystycznymi gadżetami, aby rozpoznać ten serial. Na tle nijakich produkcji MCU IV fazy wygląda wręcz jak małe arcydzieło. A za ostatni odcinek reżyserom Aaronowi Moorheadowi i Justinowi Bensonowi, kompozytorce Natalie Holt i twórcom scenariusza: Ericowi Martinowi, Katharyn Blair; Kasrowi Farahani; Jasonowi O’Leary po prostu należy się wielki ukłon.