LINCZ
Rzadko trafia się film, który wywołuje tak ambiwalentne uczucia. Rzadko zdarza się też, by momenty wbijające w fotel sąsiadowały ze scenami, podczas których z zażenowania ma się ochotę uderzyć głową o oparcie. Lincz to dzieło tak bardzo nierówne, jak to tylko możliwe: z jednej strony zbyt proste, pod wieloma względami toporne i niewybaczalnie spłycające tragiczną historię; z drugiej – drapieżne, bezkompromisowe i na swój dziwny sposób szalenie konsekwentne.
Twórcy założyli (zresztą bardzo słusznie), że historię samosądu we Włodawie zna każdy, zrezygnowali więc z klarownego wstępu do przedstawianej opowieści, zastępując wprowadzenie nieumiejętnie skleconą sieczką mętnie powiązanych ujęć. Chronologię zaburzono, fragmenty przesłuchań na posterunku zmieszano ze scenami policyjnej łapanki, ekscesy filmowego zbira poprzetykano ujęciami pokazującymi wiejską biedę i chyba tylko reżyser wie, czemu ta scenariuszowo-montażowa masakra ma właściwie służyć. Owszem, połapać się w tym nie jest trudno, bo historia do skomplikowanych nie należy, ale pourywane strzępy taśmy filmowej przedzielone czarnym ekranem nastawiły mnie raczej na kinową wersję W11, niż na coś, co można w ogóle nazwać filmem. Dopiero po mniej więcej pół godzinie Lincz wskakuje na właściwe tory i od tego momentu stanowi dzieło spójne stylistycznie.
Jednak już w trakcie pierwszych minut Krzysztof Łukaszewicz, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, stawia tezę, której kurczowo będzie się trzymał do końca seansu. Chociaż nie, wróć, powiedzieć, że Lincz jest filmem z tezą to za mało – twórcy wbijają widzowi do głowy swój punkt widzenia z taką mocą, jakby chcieli dokonać jakiegoś, nie przymierzając, światopoglądowego linczu. Reżyser podaje odpowiedzi na pytania, których nie zdążył nawet zadać – winna jest biurokracja i lenistwo. Koniec tezy, koniec dyskusji. Nic tu nie ma odcieni, wszystko jest czarno-białe. Mieszkańcy wsi są biedni i szlachetni. Oprawca, o wdzięcznym nazwisku Zaranek, nie posiada ani jednej cechy kwalifikującej go do bycia człowiekiem. Prokurator to nieczuły karierowicz. Policjanci – nieroby. Współwięźniowie głównych bohaterów – sadyści. Lekarz robiący obdukcję jednej z bohaterek – szowinistyczna świnia. Kiedy akcja przenosi się w okolice sali rozpraw, ma się wrażenie obcowania z dziwną parodią kina sądowniczego, w której aktorzy sami nie wiedzą, jak mają grać kuriozalnie napisane sceny, a dialogi są czerstwe jak zeszłotygodniowy chleb. W warstwie formalnej Lincz pozoruje rekonstrukcyjny obiektywizm, co jest skrajnie niestosowne, biorąc pod uwagę nieskalany psychologią scenariusz.
Postać samego Zaranka została nakreślona tak grubą kreską, że aż zasługuje na osobny akapit. Podstarzały, brudny, w brzydkim garniturze, z zaczesanymi do tyłu włosami i cynicznym grymasem na stałe przyklejonym do twarzy przypomina nie tyle brutalnego drania, co wiejskie wcielenia szatana. Mieszka w pozbawionej mebli ruderze, chodzi po wsi wymachując maczetą i robi chyba wszystkie potworne rzeczy, na jakie wpaść mógłby mieszkaniec tego typu miejscowości: okrada i bije żonę, tłucze każdą kobietę, która stanie mu na drodze, molestuje własną wnuczkę, zabija zwierzęta, niszczy cudze mienie. Właściwie w każdej scenie, w której się pojawia, wyrządza bliźniemu krzywdę bez mrugnięcia okiem. Patrząc na ekscesy postaci granej przez Wiesława Komasę, ma się wrażenie, że przyjechał na Harleyu prosto z dziewiątego kręgu piekła. Tymczasem reżyser unika odpowiedzi na dość istotne pytanie – skąd to monstrum się w ogóle wzięło? Kiedy przedstawiona w Linczu historia się zaczyna, Zaranek jest już bowiem dobrze znany w całej wsi.
Rozpatrywany jako dramat film Łukaszewicza jest płaski i przaśny, a jego wady można by wymieniać w nieskończoność, ale byłoby to jednak dość nieuczciwe. Bo to nie dramat, nie thriller. Lincz to po prostu western.
Za Dziki Zachód robi równie dzika rodzima wieś, położona gdzieś w tej części kraju, którą zwykło się określać Polską klasy B. Złym bandytą jest Zaranek, nieporadnym szeryfem – policja, a ciemiężonymi wieśniakami – mieszkańcy Włodawy. I kiedy wpiszemy Lincz w schemat westernu, cała ta na pozór niedorobiona wizja zaczyna nabierać sensu. Odrzucenie psychologii i skupienie się na konstruowaniu historii według starotestamentowych praw daje filmowi Łukaszewicza wielką siłę. To świat byłych PGR-ów, rozklekotanych gruchotów i obmierzłych, pokomunistycznych sklepów. Na ile ta wizja jest prawdziwa? Pewnie w ogóle. A na ile filmowa? W pełni.
Gdy kamera szaleńczo omiata stojącego w pustym polu Wiesława Komasę, pokazując najpierw jego przerażającą gębę przystrojoną skurwysyńskim uśmieszkiem, a potem wściekłych mieszkańców wsi, wyjmujących łopaty z bagażnika starego audi, czuje się na własnej skórze, że albo oni go zatłuką, albo on w końcu zabije któreś z ich dzieci. Jak w sporej części westernów, na pomoc władz nie ma przecież co liczyć. Fatalizm jest tu zauważalny w prawie każdej “wiejskiej” scenie; czuć wyższą konieczność, brak innych możliwości. Jakkolwiek przerysowane i komiksowe by to momentami nie było, taka wizja wbija w fotel.
Porównanie Linczu z Długiem, chętnie stosowane przez sprytnych marketingowców, nie ma ani odrobiny sensu. To nie ten gatunek, nie ten kaliber. Ale brakowało mi w Polsce takiego kina – mocnego, emocjonalnego, pozbawionego niedomówień, z przerażająco gęstym klimatem. Łukaszewicz odziera historię włodawskiego samosądu z drugiego dna, stawiając na przeszywającą atmosferę i pomimo tego, że popełnia po drodze masę błędów, dzięki temu wygrywa – o wiele bardziej wolę oglądać starotestamentowe “oko za oko”, niż kolejny depresyjny dramat z pozbawionymi życia, snującymi się bohaterami.
Tekst z achiwum film.org.pl (17.05.2011)