LET ME MAKE YOU A MARTYR. Jednoosobowy spektakl Marilyna Mansona
Filmy zemsty mają zapisaną w swojej naturze dużą zawartość emocji, bo przecież to one każdorazowo popychają do szukania sprawiedliwości na własną rękę. Nie zawsze jednak twórcy są w stanie przedstawić owe emocje tak wiarygodnie, jak Park Chan-Wook w Oldboyu czy nawet Meir Zarchi w Pluję na twój grób. John Swab i Corey Asraf polegli, a ich debiut ratuje niemal wyłącznie świetny Marilyn Manson.
Podobne wpisy
Blisko pięćdziesięcioletni (kiedy to się stało?!) Manson jest prawdopodobnie ostatnią charyzmatyczną gwiazdą rocka, która potrafiła wstrząsnąć światem. Nikomu później nie udało się wzbudzić tak dużych kontrowersji, chociażby dlatego, że wokalista urodzony jako Brian Warner wyczerpał wszelkie dostępne zasoby. Czym jeszcze można byłoby zaskoczyć publiczność? Według Tilla Lindemanna, głosu zespołu Rammstein, zostało już tylko samobójstwo popełnione w trakcie występu… Do 2000 roku i albumu Holy Wood Manson miał doskonałą passę – nie tylko szokował, ale także nagrywał wychwalaną przez krytyków muzykę. Później forma zaczynała wyraźnie spadać, a jako odskocznia pojawiło się nowe hobby – filmy. Warner spisał się znakomicie zarówno jako nazistowski oprych w Synach anarchii, jak i wycofany nastolatek w Złych glinach, ale rola w Let Me Make You a Martyr jest jego życiowym popisem. Kradnie każdą scenę, w której się znajduje, a jego dialog z początkowych minut (utrzymany w tarantinowskim stylu, choć bez tarantinowskiego kunsztu) natychmiast zmusza do wciągnięcia się w historię. Szkoda tylko, że później czeka nas rozczarowanie.
W kolejnych scenach tempo drastycznie spada i pełznie już do samego końca. Nie musi to być zarzutem, niemniej brak interesujących postaci oraz angażującej narracji bardzo szybko doprowadza do fali trudnej do zniesienia nudy. Im dalej, tym większą trzeba wykazać się determinacją, aby dotrwać do napisów końcowych. Szkoda, bo historia, choć prosta, potrafi zainteresować, a w dodatku Mark Boone Junior oraz Niko Nicotera (obydwaj znani także z Synów anarchii) wykonują kawał solidnej, aktorskiej roboty. Zawiódł przede wszystkim brak rytmu umożliwiającego poddanie się ohydzie przerysowanej na skalę, w jakiej dotąd specjalizowali się przede wszystkim filmowcy z Polski.
U nas to jest tak, że jeżeli film ma być realistyczny, to reżyser zmusza aktorów, by popełniali błędy językowe, jak najwięcej przeklinali, by przeżywali rozterki egzystencjalne, rozczarowania sercowe i wykluczenia społeczne, by rodzice albo inne osoby z najbliższego otoczenia znęcali się nad nimi i żeby wszystko było obrzydliwe ponure, szare i pozbawione nadziei. Nie wierzycie? Na Festiwalu Filmowym w Gdyni widziałem w ubiegłym roku kilka takich średniaków, zwłaszcza Fale oraz Plac zabaw. Świat Let Me Make You a Martyr jest równie przygnębiający, ale jednocześnie wiarygodny w tym wyolbrzymieniu. Aż chciałoby się patrzeć na tę biedę, uzależnienia i zbrodnie, gdyby tylko w pełni wykorzystywały swój potencjał.
Na etapie pomysłu wszystko musiało wyglądać doskonale i pewnie w rękach wprawionego reżysera sukces byłby znacznie większy. Postać Pope’a, powściągliwego, przerażającego mordercy na zlecenie aż prosi się o lepszą otoczkę, ale zdecydowanie nie w duchu Johna Wicka czy Jasona Bourne’a. Znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby usytuowanie go na pozycji drugoplanowej, przemienienie w oddech śmierci obecny bardziej jako budujące napięcie wyobrażenie niż popisujący się umiejętnościami spec od sztuk walki i broni palnej. Krótko pisząc, nadanie mu charakteru antagonisty typowego dla slasherów, stworzenie Jasona Voorheesa obdarzonego erudycją oraz całkowicie ludzką aparycją, bo przecież nie ma niczego bardziej przerażającego od człowieka pozbawionego sumienia.
Jeżeli chcecie zobaczyć najlepszy spektakl, jaki w ostatnim czasie dał Marilyn Manson, to koniecznie musicie zobaczyć Let Me Make You a Martyr, ale przygotujcie się raczej na skromny monodram, a nie na zrealizowaną z rozmachem operę.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=GLGoMra_mwU