Let him have it
Autorem recenzji jest Rafał Christ.
Po zapoznaniu się z filmem, polski tytuł Dawaj! wydaje się nieco karykaturalny, dlatego w tekście będę używał oryginalnego Let him have it.
W 1953 roku historia niewinnego, a skazanego na śmierć Dereka Bentleya wstrząsnęła opinią publiczną. Naród brytyjski ostro protestował przeciwko wykonaniu wyroku. Tragiczne dzieje dziewiętnastolatka opowiada angielski Let him have it Petera Medaka z 1991 roku, do którego scenariusz napisało samo życie.
Główny bohater Derek (wspaniały Christopher Eccleston, znany również z serialu Doctor Who) od początku wzbudza współczucie. W wyniku wypadku w 1941 roku zapada na epilepsję, która objawia się, gdy jako nastolatek kradnie narzędzia, przez co zostaje wysłany do poprawczaka. Po wyjściu próbuje zaspokoić oczekiwania rodziców, a ponadto jest kochającym bratem. Słowem prosty, dobry człowiek z mentalnością dziecka. Wpada jednak w złe towarzystwo i wraz z „przyjacielem” Chrisem Graigiem (Paul Reynolds) postanawia obrobić sklep rzeźnicki. Na dachu budynku dochodzi do strzelaniny, podczas której schowany za policjantem Derek krzyczy do kolegi „Let him have it”. Te słowa będą jego gwoździem do trumny podczas procesu, kiedy zostanie skazany na śmierć za współudział w zabójstwie policjanta Milesa.
Czemu to zdanie jest tak znamienne? W języku angielskim i podczas sytuacji, w której padło, można je interpretować dwojako. Po pierwsze jako zachętę do strzelenia, a po drugie jako prośbę o oddanie broni. W ten sposób pokazana jest niewinność (bądź wina, chociaż wątpię, żeby ktoś tak uznał) bohatera. Reżyser nie neguje, nie ocenia, ani nie podkreśla (bo nie musi) tego w żaden inny sposób, pozwalając widzowi samodzielnie wyciągać wnioski. Derek wydaje się ofiarą źle działającego systemu sądowniczego, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Chris, który zastrzelił policjanta na służbie, dostaje mniejszy wyrok, niż nie do końca sprawny umysłowo przyjaciel. Już to wieje absurdem, przez co opowieść wydaje się oskarżycielskim palcem wysuniętym w stronę systemu sprawiedliwości.
John Ivan Simon, jeden z najsłynniejszych krytyków filmowych, napisał, że scenariusz jest pierwszej klasy, żadnego nonsensu. Ciężko temu zaprzeczyć. Akcja rozgrywa się na przestrzeni dwunastu lat, gdzie większość etapów z życia bohatera jest pominięta. Dostajemy jedynie niezbędne informacje, które pozwalają nam się odpowiednio do niego ustosunkować. Peter Medak stara się doprowadzić widza do feralnej strzelaniny, procesu i tego co następuje po nim, w taki sposób, abyśmy mieli w miarę pełny obraz danych postaci. Robi to bardzo umiejętnie, nie nudząc w żadnym momencie. Każde ujęcie dostarcza nam dodatkowych informacji o bohaterze po to, żeby w późniejszej części móc wejść w jego głowę i całkowicie się identyfikować. Świadczą o tym przede wszystkim ruchy kamery, szczególnie podczas rozprawy, gdzie widz ma wrażenie jakby znajdował się w głowie dziewiętnastolatka. Po kolei oglądamy twarze sędziów przysięgłych, głównego sędziego, oskarżyciela, czy rodziny. Za każdym razem wzbudza to oczekiwane emocje.
W pewnym stopniu Medak buduje portret psychologiczny ludzi żyjących w Anglii zaraz po II wojnie światowej. Pokazuje jak na młode pokolenie wpływały amerykańskie filmy gangsterskie (w jednym momencie bohaterowie mijają plakat White heat z Jamesem Cagneyem w roli głównej). Młodzież pragnie takiego życia jak postacie z tych produkcji, chcą być twardzi i nie boją się konsekwencji. W jednej scenie Chris udaje, że został schwytany przez policję i strzela sobie w usta, żeby tylko nie trafić do więzienia. Po strzelaninie natomiast skacze z dachu i mówi, że wolałby nie żyć. W kontraście do nich jest pokolenie starsze, rodziców. Ci pragną, aby ich dzieci były uczciwe i szczęśliwe, a także zrobią dla nich wszystko. Gdzieś pośrodku znajduje się Derek, ciągle starający się znaleźć swoje miejsce. Jego mentalność dobrze oddaje zdanie, które wypowiada podczas strzelaniny na dachu, gdzie gdy przybywa policja mówi: „Ojciec mnie zabije”. Później dowiadujemy się, że jest na emocjonalnym poziomie jedenastolatka. Wszystko to sprawia, że najważniejsza w tej opowieści jest psychika.
Reżyser udowadnia to formalnie. Na dwadzieścia minut przed czasem tragicznym wydarzeniem pokazuje rodzinę bohatera w objęciach, co przerywa ujęciami zegara, który wydaje się jakby stanął w miejscu. Co ciekawe, cała wcześniejsza część opowiedziana jest ciepłymi, długimi ujęciami. Akcja nie śpieszy się, na wszystko przychodzi czas. Gdy następuje finał, który tym bardziej powinien być opowiedziany w ten sposób, Medak przyśpiesza tempo. Kilkoma krótkimi ujęciami pokazuje najważniejszą sytuację, przez co chłód danej sytuacji może doprowadzić do dreszczy. To, co jest tak ważne dla głównych postaci, zostaje potraktowane po macoszemu, a to udowadnia, że życie toczy się dalej, a może nawet przyśpiesza. W pewien sposób otwarte zakończenie pozostawia widza z różnego rodzaju przemyśleniami i zmusza do własnych interpretacji.
Na tym nie kończy się historia Dereka Bentleya. Z napisów dowiadujemy się, co potem działo się z resztą postaci. Szczególnie irytująca jest informacja o Chrisie Graigu, do którego od początku nie czuje się sympatii i podejrzewa się go o najgorsze. W połączeniu z wcześniejszymi obrazami powoduje to mocnego kaca, który nie chce opuścić widza na długo po seansie.
Let him have it jest bardzo dobrym filmem, a treść i sposób jej opowiedzenia uniemożliwia obiektywne spojrzenie na sytuację. Wszystko podszyte jest emocjami, na początku pozytywnymi, a im bliżej końca coraz bardziej negatywnymi. Zastanawia jaki jedno zdanie może mieć wpływ na przyszłość człowieka. Najgorsze jest, że to opowieść oparta na faktach. Im dalej się rozwijała tym bardziej pragnąłem, żeby była to hollywoodzka produkcja z happy endem. Zamiast tego zostałem z niesmakiem i próbowałem logicznie wyjaśnić postępowanie sądu. „Życie to nie film” wydaje się idealnym zdaniem podsumowującym.