LĘK PIERWOTNY. Elektryzujący ekranowy debiut Edwarda Nortona
Lęk pierwotny, który w kwietniu obchodził 24. rocznicę premiery, pamiętamy dziś przede wszystkim jako elektryzujący debiut Edwarda Nortona – 26-latek po prostu rozbił swoją rolą ekran. To było coś niesamowitego. Za swój występ otrzymał nominację do Oscara, z miejsca wkraczając do hollywoodzkiej czołówki aktorów, w której utrzymuje się do dziś. Gdyby nie Norton, film Gregory’ego Hoblita sporo by stracił, ale tak czy siak mamy do czynienia z rasowym dramatem sądowym. Tę produkcję wciąż świetnie się ogląda. W swoim gatunku Lęk pierwotny od ponad 20 lat zajmuje wysokie miejsce.
Kiedy mowa o ekranizacjach literatury prawniczej, od razu na myśl przychodzą książki Johna Grishama. Klient, Czas zabijania, Raport pelikana, Ława przysięgłych, Firma… Wymieniać można by długo. Choć wiele osób jest przekonanych, że Lęk pierwotny również powstał na postawie jego bestsellera, okazuje się, że za materiał do scenariusza posłużyła powieść innego autora – Williama Diehla. Amerykanin nigdy nie doczekał się sławy porównywalnej z tą Grishama, ale jego twórczość zawsze była bardzo doceniana przez krytykę i czytelników. Filmową adaptację zaliczyła już w 1981 roku Sprawa Sharky’ego (Burt Reynolds nie tylko wystąpił w głównej roli, ale też odpowiadał za reżyserię – warto odnaleźć ten tytuł), ale to późniejszy o 15 lat Lęk pierwotny zapisał się wśród najlepszych dramatów sądowych wszech czasów. Na wielu listach popularności produkcja ta przebija wspomniane wcześniej ekranizacje Grishama.
Podobne wpisy
Fabuła z pozoru wydaje się prosta jak drut. W Chicago brutalnie zamordowany zostaje arcybiskup. Po krótkim pościgu policja łapie podejrzanego – młodego członka chóru kościelnego, Aarona Stamplera. Ma na sobie krew ofiary, twierdzi, że był na miejscu zbrodni, ale… niczego nie pamięta. O sprawie jest bardzo głośno. Cyniczny adwokat Martin Veil, który w jednej z pierwszych scen filmu wypowiada swoje motto: “Kiedy matka mówi ci, że cię kocha, poproś o drugą opinię”, wie, że to dla niego szansa na zdobycie rozgłosu. Uwielbia bowiem przebywać wśród śmietanki towarzyskiej, podnieca go, gdy fotoreporterzy robią mu zdjęcia, a dziennikarze zamęczają pytaniami. Po prostu kocha być w centrum uwagi. Nie interesuje go, czy Aaron jest winny czy nie, wydaje się, że zależy mu tylko na medialnym procesie. Z drugiej strony, cholernie dobrze zna się na tym, co robi. Jeśli chłopak rzeczywiście jest niewinny, Veil może być jego jedyną szansą.
Bardzo podoba mi się w tym filmie to, że – choć to dość klasyczna opowieść – długo nie wiadomo, do czego to wszystko zmierza. Wątków pobocznych jest sporo. Bo przecież i korupcja na szczytach władzy, i związki Kościoła z politykami, i straty wielkich pieniędzy, walka o wpływy w imigranckiej dzielnicy, wykorzystywanie seksualne przez arcybiskupa… Gdy dodamy do tego osobisty stosunek Veila do oskarżycielki z ramienia prokuratury, dla której kiedyś był zarówno mentorem, jak i kochankiem, atmosfera robi się naprawdę gęsta. A to wszystko podkreślane jest przez przemyślane zdjęcia autorstwa Michaela Chapmana oraz muzykę. I nie chodzi tu jedynie o kompozycje Jamesa Newtona Howarda i J. Petera Robinsona, ale też przepiękną portugalską pieśń Canção do Mar, od czasu seansu kojarzącą mi się tylko z tym filmem.
O zaletach Lęku pierwotnego można by pisać dłużej. Jest jednak jedna rzecz, która w wyjątkowo wyraźny sposób świadczy o jego wielkości. Mowa tu o relacji między obrońcą a oskarżonym. Owszem, Veil może początkowo wydawać się postacią schematyczną, wyjętą z podręcznika dla autorów powieści prawniczych, ale to tylko pozory. Wraz z postępami w śledztwie ten człowiek zmienia perspektywę, a my poznajemy go bliżej i dostrzegamy rzeczy, których nie było widać wcześniej. Co ważne, nie ma w tym żadnej fałszywej nuty. Dla mnie to jedna z najlepszych, a może i najlepsza rola w karierze Richarda Gere’a. Bohater, którego łatwo można było przejaskrawić, w jego interpretacji nabiera wiarygodności. Szkoda, że słynnego aktora nie spotkały za ten występ żadne nagrody czy nominacje, ale jak miał je zdobyć, jeśli partnerował mu ktoś taki jak Edward Norton… On jako Aaron przyćmiłby każdego. Takie debiuty zdarzają się raz na dekadę albo rzadziej. Tyle. Więcej pisać nie będę. Jeśli widzieliście ten film, doskonale wiecie, o czym mówię. Jeśli nie – nie będę zabierał wam przyjemności z oglądania.
Oczywiście można by znaleźć w tej produkcji kilka zgrzytów. Spore znaczenie dla scenariusza ma kwestia niemożliwości zmiany linii obrony; i choć specjalistą od amerykańskiego sądownictwa nie jestem, wydaje się to bardzo grubymi nićmi szyte. Poza tym, mimo że historia płynie dość wolno, w końcówce procesu wszystko rozgrywa się tak, jakby nagle reżyser przypomniał sobie, że nie zostało więcej dni zdjęciowych i trzeba szybko zwijać manatki. Sama końcówka wszystko jednak wynagradza. O tych wadach po prostu później się nie pamięta, bo jesteśmy zajęci zbieraniem szczęki z podłogi.
Ciekawostka: Wyłapaliście w filmie pewien polski akcent? Ma on związek z Aleksandrem Ściborem-Rylskim. Nie? To też dobry powód do powtórnego seansu!