KUMPLE (2003)
“Kolejny skandynawski film zwycięża na Warszawskim Festiwalu Filmowym w plebiscycie publiczności!” – można było jakiś czas temu przeczytać w prasie. I rzeczywiście trzeba przyznać, że kino krajów skandynawskich niesie ze sobą pewną szczerość i bezpretensjonalność. Taki był na przykład Włoski dla początkujących, takie jest z pewnością Królestwo i tacy są też Kumple – film wyróżniony przez publiczność dziewiętnastego festiwalu. Dalsza część recenzji powinna więc być pozytywna. Mimo najszczerszych chęci wyszedłem jednak z seansu trochę zdziwiony. Może to wina nowego systemu głosowania, może to filmy festiwalowe prezentowały zbyt niski poziom (niestety nie uczestniczyłem w festiwalu) lub może wystąpił rodzaj jakiejś zbiorowej halucynacji, ale widzowie zagłosowali na film po prostu przeciętny. Owszem – zabawny, ciepły i w pewien sposób aktualny, ale utrzymany w potwornej stylistyce hollywoodzkiej komedii (o zgrozo!) romantycznej.
Trzeba jednak przyznać twórcom, że starali się od tej konwencji momentami uciekać. Ale jak tu w ogóle myśleć o ucieczce, jeśli ma się taki oto zarys scenariusza: młody, sympatyczny Norweg, spokojnie żyjący sobie pod jednym dachem z dwoma kumplami, staje się z dnia na dzień gwiazdą telewizji. Trzej przyjaciele parają się bowiem rzemiosłem spod znaku nadawanego w MTV programu Jackass: najpierw sami aranżują, a potem nagrywają ręczną kamerą wideo różne dziwne, śmieszne i straszne zarazem sytuacje ze sobą w rolach głównych. Ot, taki sobie na przykład skok z okna prosto do kontenera ze śmieciami i wiele innych, w podobnym tonie utrzymanych atrakcji. Domyślać się można, że konfrontacja z wielkim światem mediów wymagać będzie od bohaterów podjęcia wielu trudnych wyborów. Jak to jednak w Hollywood (a od teraz także w Norwegii) bywa, po serii błędów i pomyłek przyjdzie okres nawrócenia na dobrą ścieżkę moralności, miłości i przyjaźni. Słowem: klimat mdło-cukierkowy. Wypada więc go trochę urozmaicić.
I w tym momencie do tej przesłodzonej historii twórcy postanawiają dorzucić wątki poboczne, które mają za zadanie dodać fabule nieco psychologicznej wiarygodności oraz oprawić całość w ramy bystrej obserwacji społecznej. Otóż nasi bohaterowie wyposażeni zostali w całkiem pokaźny pakiet problemów emocjonalnych. Kristoffer jest więc niedojrzały i nie może poradzić sobie w tak zwanych “poważnych” związkach. Dojrzałość, jak się domyślacie, przyjdzie sama gdzieś w trakcie emocjonalno-łóżkowych perturbacji to z jedną, to z drugą dziewczyną. Geir natomiast pod maską swojej niezależności skrywa bolesne rany sprzed lat. Oczywiście niechybnie je wyleczy. Stig jest za to chorobliwym maniakiem komputerów, który swoje osiedle opuszcza tylko i wyłącznie w sposób wirtualny. Także i jemu przyjdzie zmierzyć się z własną słabością…
Pierwszym błędem twórców było wprowadzenie do historii zbyt wielu wątków. W plątaninie relacji kumple-dziewczyny-telewizja widz nie tyle się bowiem gubi, co raczej nie ma czasu utożsamić się zbytnio z żadną z postaci. Postaci zresztą, co tu dużo mówić, kiepsko i niewiarygodnie nakreślonych. Drugi błąd to zbyt duża schematyczność historii, zbyt duży nacisk na polityczną poprawność bohaterów, a zbyt mały na ich rzekomą indywidualność. Trzeci błąd natomiast polegał na tym, że zamiast na koniec puścić do widza oko i powiedzieć “blefowaliśmy, ta historia wcale taka prosta nie jest”, twórcy cały czas idą w zaparte i serwują nam klasyczny, amerykański happy end. To wszystko staje się więc w pewnej chwili aż nazbyt idealne. A miało być tak pięknie… Mogliśmy zobaczyć opowieść o nowej, nieco przestraszonej, nieco zwariowanej, czasami także niestety zupełnie pustej w środku, nowej generacji młodych ludzi. A tak wyszła opowieść o niczym.
Jak już wspominałem wcześniej – film jest przeciętny. Co nie znaczy wcale, że zły. To jeden z tych ciepłych, prostych filmów. To jeden z tych obrazów, które najzwyczajniej w świecie poprawiają nastrój. Nie ma tu zbyt wielu gagów, nie ma masy komicznych sytuacji. Wszystko jest piękne, harmonijne i po prostu dobrze do siebie pasuje. Ten film – mimo wielu wad – posiada klimat, stanowi całość, jest nieźle zagrany. To dobry wybór na zimowy wieczór w kinie, gdy mamy ochotę na dwie godziny projekcji alternatywnej, lepszej, kinowej rzeczywistości. Z drugiej strony jednak hollywoodzkie produkcje taką rzeczywistość pokazują o wiele lepiej. Publiczność więc to właśnie na nie, a nie na Kumpli, wybierze się do kina. Dla kogo w takim razie jest to film? To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi. Tak samo postąpię też z kolejnym: “Jak to się stało, że obraz ten wygrał Warszawski Festiwal Filmowy?”. A nuż ktoś mi odpowie…
Tekst z archiwum film.org.pl.