KSIĄŻĘ CIEMNOŚCI. W paszczy Carpentera

W Księciu Carpenter sięga do motywów z wielu różnych horrorów. Miksują się tu Omen, Egzorcysta, Noc żywych trupów, ale i przecież jego własny Atak na posterunek 13 czy Coś. Bo, jak by nie patrzeć, znowu mamy ukochany przez twórcę motyw odcięcia grupy ludzi, którzy muszą walczyć ramię w ramię, żeby przetrwać. Nie o oryginalność chodzi jednak w kinie Carpentera, lecz połączenie unikatowego klimatu, potoczystej narracji z miłością do znanych motywów popkultury. Mnie wizja w Księciu przekonała, nawet jeśli nie jest najzgrabniejsza. Nastrój pozostaje gęsty do końca. Twórca zachowuje powagę i mnoży oraz intensyfikuje inwazję sił mroku, dzięki czemu solidaryzujemy z grupą naukowców. Dostajemy w Księciu nie tylko kapitalny obraz walki o przetrwanie, ale też kilka wybornych scen dla smakoszy gatunku: rozpadnięcie się na kawałki postaci wypełnionej po brzegi robactwem czy zabójstwo za pomocą roweru. Reżyser stara się nie epatować makabrą nadmiernie, ale trzeba przyznać, że umiejętnie dociska pedał, kiedy trzeba.
Podobne wpisy
Być może obraz miałby mniejszą siłę rażenia, gdyby nie jego pesymistyczna wymowa. Zło okazuje się nieustępliwe i pełne mocy. A co z przeciwwagą? Możliwe, że jej nie ma. Jezus nie przybywa naukowcom z pomocą. Za to ci po kolei wpadają w pułapki zielonego gluta. Grupa się wykrusza, a naukowa wiedza nie zdaje na nic. Carpenter, ziejący od lat niechęcią do katolicyzmu, nie ma zamiaru nas pocieszać. Ksiądz – postać niejednoznaczna i zmęczona życiem – wyjawia bez ogródek, że kościół wyprodukował mniej groźną wizję szatana, by łatwiej sprzedać swój religijny Prozak, a teraz kapłan staje przed realnym, substancjalnym złem, bezradny i przestraszony. Tak naprawdę nikt – ani z pomocą różańca, szkiełka i oka, ani siły czerpanej z pobudek miłosnych – nie może tu podskoczyć diabłu. Dzięki takiemu rozłożeniu akcentów Carpenterowska wizja starcia ludzi z siłami ciemności ma odpowiedni ciężar. Formalnie – jak to u twórcy Czegoś – jest jednocześnie bez zarzutu i przyjemnie szorstko. Lokacje są świetne. Oglądamy mroczne podziemia i brudne zaułki czy uniwersyteckie sale. Los Angeles bez blichtru, za to budzące niepokój. Zdjęcia są wysmakowane i efektowne, ale nie komiksowe. Powolnie i stylowo płynąca kamera tworzy – do wtóru z muzyką – transowy, tajemniczy klimat opowieści.
Kapitalna ścieżka dźwiękowa, oparta oczywiście na syntezatorach, to jedna z lepszych prac Carpentera, który zazwyczaj sam sobie produkuje muzykę do filmów. Jest prosta, mroczna i daje tej historii wyraźny, mocny rytm. I czort z orkiestrą – tylko elektronika może zabrzmieć tak demonicznie. Jest naiwnie, ale muzyczna groza skutecznie wpełza nam pod skórę. Nic dziwnego, że Carpenter produkuje ostatnio takie brzmienia w ramach pozafilmowych projektów i znajduje uznanie.
Podsumowując, mamy tu kolejne techniczne cacuszko reżysera Mgły. A przy tym żywiołowe i mięsiste. Bardzo lubię fabularną i formalną precyzję Halloween czy Ataku na posterunek 13. Ale Książę ciemności to wizja na tyle mocna, że wchodzę w ten świat z równie dużą przyjemnością. Historia – na zmianę wtórna i upstrzona ciekawymi motywami – potrafi jednak wciągnąć. Precyzyjne wykonanie sprawia, że trudno oczy oderwać, i to pomimo faktu, że mamy tu właściwie tanie kino autorskie.
Brak znanych wykonawców (poza Pleasance’em), mały budżet (3 miliony dolarów), krótki czas kręcenia (14 dni) – pewnie to wszystko w jakiejś mierze odpowiada za wyjątkowy smak całości. Gdyby nie te ograniczenia, mogłoby powstać połyskliwe ejtisowe mydełko. A mamy tu autorskie kino diaboliczne – szorstkie, hipnotyzujące i nieprzewidywalne. Bo tak się składa, że raczej nie zgadniecie, jak się to wszystko skończy. Dość powiedzieć, że z obrazu do końca bucha siarką aż miło. Scenarzysta Quatermass to tak naprawdę Carpenter, a jego pseudonim odnosi nas do wspomnianej na początku recenzji serii BBC. Omawiany tu tytuł stanowi środkowe ogniowo jego trylogii apokalipsy, umiejscowione pomiędzy Czymś a W paszczy szaleństwa.
Uwielbiam je wszystkie i wydaje mi się, że Książę tylko nieznacznie ustępuje obu klasykom (jest może mniej ambitny, ale równie charakterny) pokazującym, w jak różnych rejestrach horroru potrafi się poruszać ich twórca. W chwili powstania zrobił klapę, by potem nieco odrobić straty na wideo. Obecnie ma oczywiście swoich fanów, ale do powszechnej świadomości nigdy się nie przebił. Czy ten namiętny miłosny list do gatunku nie zasłużył jednak na większe uznanie? Wiele osób ceni filmy Carpentera, ale wskazuje, że to jednak drugi obieg kina – obrazki fajne, ale tanie, obskurne i nie pod Oscary. Cóż, myślę, że jego chropawe i pełne życia historie są poza literkami i kategoriami. I nie potrzebuję sobie wyobrażać, jak wyglądałaby przy większym budżecie. Te filmy są kompletne i pełne. Amen.
korekta: Kornelia Farynowska