search
REKLAMA
Recenzje

ATAK NA POSTERUNEK 13. W mrokach niskiego budżetu kryje się światło

Tomasz Bot

20 czerwca 2017

REKLAMA

John Carpenter. Postać szczególna i zasłużona dla kina. Prawdziwy mistrz SF i horroru sprzed lat. Twórca, który przez prawie całą swoją karierę musiał sobie radzić z małym lub średnim budżetem, a nierzadko też niezrozumieniem. Pamiętacie genialne Coś z Kurtem Russellem? Aż trudno w to uwierzyć, ale tuż po premierze ten obecny klasyk został zignorowany przez publiczność, która uznała go za zbyt mroczny i przytłaczający.

To nie jedyny taki przypadek w karierze reżysera. Z odrzuceniem – choć z innych względów – spotkała się też Wielka draka w chińskiej dzielnicy. Carpenter miał na koncie wielki przebój (Halloween),  kilka filmów radzących sobie nieźle (Mgła, Ucieczka z Nowego Jorku), ale często cierpiał na niedobory budżetu i spotykał się z umiarkowanym zainteresowaniem widzów (Książę ciemności, Oni żyją). Jeśli przyjrzeliście się tytułom w nawiasach i macie pewne rozeznanie w popkulturze, zdajecie sobie sprawę, że mówimy tu o obrazach kultowych i kanonicznych lub przynajmniej interesujących i oryginalnych.

Jego twórczość w latach 90. straciła pazur, co splotło się też ze zmianami upodobań widzów, którzy i tak nigdy nie byli zbyt łaskawi dla dzieł naszego mrocznego wąsacza.

Obecnie – trochę przy okazji mody na retro, a trochę dzięki zasłużonej nobilitacji mistrza (którego twórczość zyskuje z każdym rokiem, zwłaszcza na tle brejowatych produkcji współczesnych)  –  Carpenter jest coraz częściej cytowany  i naśladowany (w dużej mierze muzycznie – wielu współczesnych twórców synthwave powołuje się na jego brzmienie). Pojawiają się też nowe wersje jego obrazów (Coś, Mgła, Halloween, Atak na posterunek 13). Bywa nawet kalkowany – Luc Besson został pozwany  za  nakręcenie filmu bazującego na pomyśle Ucieczki z Nowego Jorku (mowa o średnim Lockout). 

Ostatnimi czasy odnosi sukcesy raczej jako muzyk niż twórca kina. Nagrał dwie płyty – Lost Themes i Lost Themes 2 – przywołujące nastrój jego własnych soundtracków. Elektroniczny retro klimat ciążący w stronę horroru i SF spodobał się słuchaczom, a reżyser – chudy mężczyzna w otulinie siwizny, sam wyglądający jak postać z tajemniczego filmu – wyruszył w trasę koncertową, by wtłoczyć odbiorcy trochę mroku przez uszy. Jednak dla większości z nas  pozostanie  Carpenter autorem wielu kultowych tytułów. My zajmiemy się dziś  jednym z jego najmocniejszych dzieł. 

Atak na posterunek 13 to drugi film twórcy Christine. Wcześniejsza Mroczna gwiazda była niskobudżetową komedią SF (kosmita o wyglądzie piłki plażowej, tekturowe dekoracje itp.), ale dopiero jego kolejne dzieło pokazało, że mamy tu do czynienia z prawdziwym papieżem mroku.

Carpenter dostał 100 tysięcy dolarów i 20 dni na zrobienie tego filmu. Nie zatrudnił gwiazd. Sam napisał scenariusz. Zajął się muzyką. Na takich podstawach zbudował bardzo solidną konstrukcję.

Zawiązanie akcji splata ze sobą kilka wątków. Oto policjant zostaje oddelegowany do spędzenia jednej nocy na likwidowanym właśnie posterunku. W ręce gangu dostaje się broń automatyczna – jej członkowie jeżdżą po mieście i obserwują potencjalne cele (tym może być dla nich praktycznie każdy). Autobus przewożący skazańców do więzienia jest zmuszony zatrzymać się na posterunku. Trafia tam też mężczyzna, który zastrzelił jednego z członków gangu. Wkrótce posterunek stanie się pułapką, a zgromadzeni w nim ludzie zostaną zmuszeni do walki o życie.

Mamy tu do czynienia z kinem najwyższych lotów. Mocnym, klimatycznym i angażującym. Carpenter wyciska z tej historii, ile się tylko da. Napięcie jest wręcz nieznośne. Mrok – gęsty i duszący. Wątków sentymentalnych brak. Klaustrofobia udziela się widzowi. Pojawia się też jedna szokująca scena, łamiąca filmowe tabu. Reżyser żałował jej umieszczenia w obrazie, ale nie da się ukryć, że jest to mocne potrząśnięcie widzem, który odtąd będzie siedział jak rażony prądem. Nieco humoru wprowadza kapitalna postać wielokrotnego mordercy, Napoleona Wilsona.

Carpenter ma tę alchemiczną zdolność łączenia schematów kina z własnymi pomysłami czy też mieszania gatunków w taki sposób, żeby nie tylko dobrze się przegryzły, ale dały efekt świeżości. Tutaj przeszczepił motyw z Rio Bravo na współczesny grunt i podrasował całość sznytem typowym dla horroru. Atakujący falami gang to mrowie milczących, kryjących się w mroku postaci mających tylko jeden cel – dopaść wszystkich w budynku. Są apatyczni i wyzuci z emocji. Nieludzko zimni. Ich motywy pozostają niejasne. Wiadomo jedynie, że nie spoczną, dopóki nie zabiją ukrytych na posterunku ludzi. Reżyser nie ukrywa, że inspirował się postaciami zombie z Nocy żywych trupów George’a A. Romero. Przesunięcie akcentów w stronę grozy zaowocowało filmem o szczególnym smaku. Rzecz wydaje się odrealniona, a z drugiej strony – przez namacalność niebezpieczeństwa – jak najbardziej przyziemna, zorientowana na survivalowe widowisko.

A jak wypadła broniąca się drużyna? Nie ma tu słabej roli. Grający porucznika Austin Stoker kreuje rolę zwykłego faceta. Stara się działać i myśleć logicznie w sytuacji, do której nie był przygotowany. Dba o ludzi i chce wszystkich wyciągnąć z pułapki, dzięki czemu zyskuje szacunek Napoleona. Ten ostatni to zdecydowanie ciekawy typ. Morderca kierujący się swoistą etyką. Człowiek refleksyjny, trochę melancholijny, ale też skuteczny w walce. Między nim a policjantem nawiąże się nić porozumienia w myśl zasady, że nic tak nie zbliża mężczyzn jak solidna strzelanina (a ta pojawia się w Ataku często i w dużych ilościach).

Interesująco wypada także jego relacja z Leigh – sekretarką posterunku, która jest silna, inteligentna i zachowuje zimną krew. Romansu nie będzie, ale nastąpi ciekawa interakcja między postaciami, które są dobrze nakreślone i wolne od szablonowych reakcji. Jest komu kibicować i na co popatrzeć. Sieczony cichymi wystrzałami posterunek (gang używa tłumików) to dobre tło dla starcia na śmierć i życie. Ascetyczna, mroczna sceneria potęguje klimat osaczenia.

Muzyka zdaje się wyprzedzać swoje czasy. Carpenter to specjalista od minimalistycznych soundtracków, co potwierdzają wyrazy uznania płynące od młodych twórców retro electro, budujących swoje nostalgiczne impresje na patentach od twórcy Mgły. Charakterystyczny motyw przewodni z Ataku to już klasyka elektronicznej muzyki. Jest prosty, mocny i wpada w ucho. Świetnie buduje napięcie. Wyobrażacie sobie filmy Carpentera ilustrowane klasycznym instrumentarium? Ja nie. Twórca wybrał syntezatory, bo były tanie, ale ta droga pchnęła go w kierunku chropawego, pulsującego brzmienia, które stanowi istotną składową jego prac. Ostatnio muzyka z Ataku zilustrowała scenę orgii w Love Gaspara Noé – kolejny przykład dużej żywotności prac reżysera. Nie ma się tu do czego przyczepić. Oto precyzyjna robota w wyraźnie Carpenterowskim stylu i przykład, jakie rezultaty może dać połączenie twórczej dyscypliny oraz zmysłu kinowego zwierza, którym bez wątpienia obdarzony jest twórca. Ten niemalże groszowy film nie potrafił się nawet zwrócić po premierze i rozdrażnił krytyków. Został jednak doceniony w Europie, co pozwoliło mu szybko nadrobić straty.

W  2005 roku powstał jego remake z Ethanem Hawkiem i Laurence’em Fishburne’emObraz był kilkadziesiąt razy droższy od oryginału, ale stanowił tylko solidnie odrobione zadanie z klasyki. Klimat nie był tak gęsty jak w obrazie z 1976 roku, a całość nie porywała.

Tak naprawdę Atak  nie opowiada o posterunku numer trzynaście – tę liczbę dodali producenci, przy okazji przemianowując tytuł obrazu (początkowo miało nim być Oblężenie). Nie przeszkadza to jednak w niczym. Film – choć wiekowy – broni się znakomicie. Oto destylat akcji, napięcia i klimatu. Kto nie widział, niech nadrabia natychmiast.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA