KRÓLOWA HISZPANII. Wszystko ładnie, ale coś tu nie gra
Gdy mowa o filmach, na które udaję się z czystej ciekawości, nie zaś z wewnętrznej potrzeby ich zobaczenia, staram się podejść do nich bez jakichkolwiek oczekiwań, by na starcie nie zafundować sobie rozczarowania – tak też było z najnowszym filmem Fernanda Trueby. Po seansie Królowej Hiszpanii nie spodziewałem się właściwie niczego i muszę przyznać, że początek był całkiem obiecujący. Kolejne sceny przywodziły mi na myśl coraz to ciekawsze skojarzenia, ale po chwili zacząłem się zastanawiać, czy to aby na pewno dobrze…
Królowa Hiszpanii wita nas wprowadzeniem w formie kroniki filmowej, relacjonującej wydarzenia z lat 1938–1956. Pomiędzy sporą liczbą autentycznych materiałów (od zdjęć z okresu drugiej wojny światowej, poprzez doniesienia z frankistowskiej Hiszpanii, a na informacjach prosto z Hollywood kończąc), sprytnie wmontowano postaci fikcyjne, jak nasza główna bohaterka – Macarena Granada – co miało oczywiście dodać wydarzeniom przedstawionym w filmie autentyzmu, będąc zarazem ciekawym łącznikiem z Dziewczyną marzeń (także autorstwa Fernanda Trueby), gdzie śledzimy poczynania tej samej ekipy filmowej (przynajmniej częściowo). Akcja Królowej… rozgrywa się osiemnaście lat po tamtych wydarzeniach, wzbogacając historie bohaterów o ich wojenne doświadczenia i powojenne losy. Co ciekawe, sam twórca nie uznaje Królowej Hiszpanii za sequel Dziewczyny marzeń, a raczej “osobną historię, w której wyrzuca z siebie to, jak przez te kilkanaście lat postacie rozwijały się w jego głowie” (wywiad dla “El Mundo”). To jednak jest dla widza zupełnie nieistotne.
O ile nie odświeżyliście sobie wspomnianej produkcji Trueby z 1998 roku, mogliście nieco rozbudzić swoje nadzieje co do opowiadanej w filmie historii. Pierwsze kilka minut jest bowiem majstersztykiem! Tuż po kronice trafiamy do miejsca rodem z filmów noir, a utrzymane w charakterystycznej dla tego nurtu stylistyce ujęcia najzwyczajniej w świecie cieszą oko. Klimatyczny półmrok świetnie współgra z przewijającymi się co chwilę wizerunkami wielkiej gwiazdy światowej kinematografii tamtych (fikcyjnych) lat, Macareny Granady (Penélope Cruz) oraz przemykającym w ich okolicy nieznajomym. Ten piękny fragment trwa jednak zaledwie pięć, sześć minut, po czym tożsamość tajemniczego jegomościa zostaje ujawniona – to Blas Fontiveros (Antonio Resines), sława hiszpańskiej kinematografii lat trzydziestych. Ten sam, którego pracę oglądaliśmy w Dziewczynie marzeń (stąd uwaga o nieodświeżaniu sobie tego filmu). W tym momencie zmarnowany został cały potencjał, jaki zbudowano w prologu – a przecież do końca seansu jeszcze dwie godziny!
Niestety po ujawnieniu tożsamości Blasa film zupełnie porzuca początkową stylistykę, ograniczając się jedynie do w miarę wiernego odwzorowania klimatu lat pięćdziesiątych. Jednocześnie akcja zdaje się zwalniać obroty, a napotykane co rusz postaci zaczynają po prostu mówić. I gdyby jeszcze mówiły z sensem, można by to zrzucić na karb próby nadania obrazowi charakteru klasycznych produkcji z tamtego okresu. Ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że Fernando Trueba (który odpowiada zarówno za reżyserię, jak i scenariusz) po prostu nie poradził sobie ze scenariuszem.
Te wszystkie nawiązania, będące swoistym hołdem reżysera dla najlepszego okresu w dziejach kinematografii, stanowią – niestety – najjaśniejszy punkt w kwestii budzenia skojarzeń. Wygląda bowiem na to, że Trueba nieco się w tej materii zaplątał, przez co z czasem widz uświadamia sobie, że schematy po prostu budują ten film. Lubicie braci Coen? A co powiecie na szczyptę Almodóvara z dodatkiem Iñárritu? Oczywiście przesadzam, ale ciężko nie uznać, że Królowa Hiszpanii jest europejskim odpowiednikiem Ave, Cezar!, w którym wiodącą rolę przejęły silne kobiety. Co więcej, robią to w takt muzyki do złudzenia przypominającej jakże przepełnione emocjami kompozycje, jakie przewijały się w co ważniejszych momentach Zjawy. A wymieniam jedynie najmocniej rzucające się w oczy elementy! Wprawne oko kinomaniaka wyłapie ich znacznie więcej.
W gruncie rzeczy taka zabawa schematami wcale nie musiałaby oznaczać katastrofy, ale sprawne posługiwanie się nimi to także sztuka – tutaj tego zabrakło, co smuci szczególnie, biorąc pod uwagę dotychczasowe dokonania hiszpańskiego reżysera. Ani Oscar za najlepszy film nieanglojęzyczny (Belle époque) i kolejna nominacja za najlepszą animację długometrażową (Chico i Rita), ani Srebrny Niedźwiedź (Rok przebudzenia) i trzy nominacje do Złotych Niedźwiedzi (Belle époque, Rok przebudzenia, Dziewczyna marzeń), ani też Europejska Nagroda Filmowa (Chico i Rita) oraz szereg kolejnych nominacji nie wzięły się z przypadku. Reżyserski kunszt Trueby należy więc doceniać, jednak wspólnym mianownikiem najlepszych jego filmów jest to, że przy scenariuszu zazwyczaj ktoś mu pomagał. Przy Królowej Hiszpanii tej pomocy zabrakło.
Koniec końców otrzymaliśmy film z dopieszczonymi szczególikami, który leży fabularnie.
Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym skupił się tylko na wadach. Królowa Hiszpanii nie jest i raczej nie miała być filmem wybitnym. To satyra, dająca solidnego kuksańca branży filmowej – zarówno tej małej, reprezentowanej przez półamatorskich Hiszpanów, jak i tej wielkiej, hollywoodzkiej, goniącej za pieniędzmi i mającej gdzieś wyraz artystyczny. Z jednej strony mamy więc ciekawy pokaz dystansu do samego siebie, z drugiej jednak wiele aspektów produkcji niejako potwierdza wyśmiewane w niej przywary filmowców. Część żartów bawi (choć zapewne nie tak bardzo, jak oczekiwał ich autor), jak ta perełka [oburzona filmem historyczka, zostaje wywieziona z planu]:
Dobrze, że była tu konsultantka historyczna. Zazwyczaj to scenarzysta pierwszy wylatuje z planu – Jordan Berman
Jak wspominałem – scenariusz jest mierny. Nie ma co owijać w bawełnę. Amerykanie, Żydzi, homoseksualiści czy macho ukazani są w sposób do bólu stereotypowy. Wiele wątków jest w filmie zupełnie zbędnych, a znaczna część żartów, które mają rzekomo budować tę produkcję, jest toporna i obok humoru nawet nie leżała. Tu jednak pozwolę sobie na nadinterpretację, nieco broniącą Truebę. W jednej ze scen, gdy Jordan Berman (Mandy Patinkin), scenarzysta i jeden z producentów, zostaje zapytany przez Macarenę o to, kim właściwie jest grana przez nią postać, bez ogródek odpowiada: “Nie wiem, to nieistotne. Miałem trzy dni i sześć butelek whisky, by to napisać, więc po prostu czytaj swoje kwestie”. I nie mogę pozbyć się wrażenia, że to takie zawoalowane “przepraszam” ze strony twórcy filmu.
W ostatecznym rozrachunku nie powiedziałbym, że te dwie godziny i osiem minut były czasem zmarnowanym (choć zapewne znalazłbym masę ciekawszych rzeczy do zrobienia). Mimo umiejscowienia akcji w trudnych realiach totalitarnej Hiszpanii, film nie wymaga właściwie żadnego wysiłku intelektualnego. Oglądasz, a po wyjściu z kina masz czysty umysł. Jeśli przy okazji rozbawił cię któryś z gagów, już wychodzisz na plus. To jednak w głównej mierze zasługa aktorów. I nie, o dziwo pierwszych skrzypiec nie gra tu Penélope Cruz. Tytułowa bohaterka pojawia się po raz pierwszy po około trzydziestu minutach, nieco ożywiając akcję, ale jednocześnie nie przyćmiewając innych (chyba że urodą). Choć poszczególne postaci są dość płaskie, podczas scen grupowych ekipa wygląda na całkiem nieźle zgraną. Solowo natomiast rządzą Julián Torralba (Jorge Sanz) oraz pojawiający się dosłownie na chwilę, ale za to doskonale odegrany generał Franco (Carlos Areces).
korekta: Kornelia Farynowska