NARZECZONA DLA KSIĘCIA: 100% baśni w baśni. 30 lat od premiery
Jeden z najbardziej zadziwiających, zaskakujących i zatrważających filmów w historii kina – ze scenami akcji tak efektownymi, pojedynkami tak dynamicznymi, plenerami tak urzekającymi, postaciami tak fascynującymi, potworami tak przerażającymi, fragmentami romantycznymi tak romantycznymi, że nikt mu do tej pory nie potrafił w tym wszystkim dorównać – trafił do dystrybucji kinowej równe trzydzieści lat temu. Nie-po-ję-te!
Historia stara jak świat baśni. Ona, pięknolica niewiasta o fantazyjnie pieszczotliwym imieniu, Buttercup, daje zawładnąć swym gołębim sercem potencjalnie złotoustemu młodzieńcowi, Westleyowi, który twierdzi, że oto połączyła ich Prawdziwa Miłość, która przetrwa wszystko, nawet spotkanie z nie uznającą takich kompromisów kostuchą. I wiecie co, po kilkudziesięciu minutach różnych fizycznych i intelektualnych zmagań – pojedynków na szpady i głazy, werbalnych batalii i podstępów, uskuteczniania trudnej sztuki reagowania kamiennym wyrazem twarzy na wszędobylski absurd – chłopakowi udaje się udowodnić tak śmiało postawioną tezę. Westley nie przypuszczał oczywiście na początku tej historii, że Prawdziwa Miłość będzie wymagała od niego wspinania się na pionowe ściany skalne, walki z sześciopalczastymi sługusami książęcymi, bojów z przerośniętymi krwiożerczymi gryzoniami, przynajmniej jednego (częściowego) wyzionięcia ducha i chodzenia przez większość filmu w czerni, ale cóż, bycie bohaterem prześmiewczej baśni fantasy to nie żadna bułka z masłem. Ani nawet bochen.
Narzeczona dla księcia Roba Reinera obrosła przez te trzydzieści lat tyloma anegdotkami, mitami i personalnymi historiami (ludzi, którym pomogła przetrwać trudne czasy, ludzi, którym pomogła odnaleźć właściwą życiową drogę, ludzi, którym przekazała jeden z największych możliwych darów – poczucie humoru), że bardzo łatwo zapomnieć, iż największą zaletą filmu jest jego prostota. Prostota wykonania, przekazu, emocji, charakterystyki postaci (gigant o złotym sercu, książę z kompleksem „małego księstwa”). Prostota oferowanej baśniowości, pozbawionej tu przesadnej pompatyczności i efekciarstwa, które zgubiły już tak wiele tego typu opowieści. Prostota torturowania bohatera straszną Machiną na wodę (zasady działania? To nie jest taki film!) i przywracania mu życia za sprawą powietrza oraz jakiejś bliżej niesprecyzowanej kulki z ziół i Bóg wie czego jeszcze. Prostota powiedzenia bliskiej osobie więznącego często w gardle kocham cię za pomocą wystarczająco wymownego zamiennika – jak sobie życzysz.
Co oczywiste, z perspektywy technicznej osiągnięcie tej prostoty wymagało wielu miesięcy przygotowań i sporej dozy kreatywności. Szczególnie w przypadku stworzenia wiarygodnego i jednocześnie nasyconego baśniowym absurdem świata przedstawionego (wiecie, błotniste lasy ze strzelającymi w górę płomieniami i ruchomymi piaskami nie leżą na ulicy…) oraz nauczenia się na pamięć karkołomnych dialogów, które William Goldman, scenarzysta i zarazem autor ekranizowanej powieści, wymyślił, by zadowolić swe żądne prawdziwie baśniowych przygód kilkuletnie córeczki. Co więcej, Cary Elwes (Westley) i Mandy Patinkin („Jestem Inigo Montoya. Zabiłeś mego ojca. Gotuj się na śmierć”) rzeczywiście nauczyli się sztuki fechtunku i pozwolili dublerom na chwile sławy jedynie w popisowych ujęciach powietrznych fikołków. Z kolei debiutująca na ekranie dwudziestoletnia Robin Wright spędzała całe dnie na wyobrażaniu sobie, że jest piękną księżniczką ofiarowaną gamoniowatemu księciu – choć to akurat może być mit…
Efektem tych starań jest jednak prosta historia o miłości, przyjaźni i lojalności. Pełna przemycanych subtelnie ładnych życiowych morałów, rozegrana w cudownie dobranych plenerach (brytyjskich, z lekką nutką obłędnie pionowych irlandzkich klifów), opowiedziana za pomocą prześmiewczo potraktowanych baśniowych archetypów, które wywołują (niepotrzebne skreślić) uśmiech/chichot/rechot/niekontrolowane wybuchy śmiechu. Ale mimo wszelkich ciętych ripost, szyderczych dialogów, efektownych pojedynków, romantycznych wyznań i zwariowanych pomysłów, które przez ostatnie trzydzieści lat zainspirowały dziesiątki znanych filmów, od Shreka po Gwiezdny pył, Reiner i jego ekipa pozostali wierni prostocie opowiadanej historii. Historii, która ma być atrakcyjna, dynamiczna, humorystyczna i wymowna; niektórych ma leczyć z kompleksów, innym pomagać radzić sobie z traumami szarej codzienności, a jeszcze innym sugerować, że czasami wystarczy determinacja i odrobina kreatywności, a każdy pachołek może powalczyć o najpiękniejszą nawet księżniczkę.
I to właśnie ta prostota sprawia, że Narzeczona dla księcia się nie starzeje. Reiner stworzył – być może trochę przypadkiem, bo nikt z ekipy chyba nie spodziewał się w 1987 roku, że ich praca będzie uznawana trzy dekady później za klasykę amerykańskiego kina – film uniwersalny, nie poddający się upływowi czasu, bowiem nie opierający się na chwytliwej nostalgii oraz idealizowaniu lat młodości przez filtr dziecięcych filmowych doświadczeń. Nikt nie mruga do widza co kilka minut zza kamery, upewniając się, czy to nawiązanie i tamta analogia zostały odpowiednio dobrze zrozumiane. Nie trzeba być urodzonym w latach 80., by zrozumieć piękno przesłania i humor wykonania Narzeczonej dla księcia. Nie trzeba nawet wynieść miłości do filmu z czasów młodzieńczych – można go spokojnie obejrzeć po raz pierwszy na studiach czy już mając własną rodzinę. Zawsze będzie dokładnie taki, jak w latach 80. I jednocześnie za każdym razem trochę inny. Najlepiej wracać do niego raz na kilka lat, gdy coś w życiu się zmieniło, na lepsze bądź na gorsze, i przeglądać się w zwierciadle ekranowej przygody.
Czy Narzeczona dla księcia jest w takim razie filmem dla każdego? Oczywiście że nie, jeszcze taki nie powstał i wątpliwe, by kiedykolwiek go nakręcono. Można narzekać na toporne efekty specjalne, wypatrywać luk fabularnych (a tych jest, że ho ho!), zrzędzić na brak psychologicznej wiarygodności. Nikt tego nikomu nie zabroni. Ale warto wtedy spojrzeć w lustro, plasnąć się w twarz i zreflektować, że cały film jest przecież opowieścią snutą przez charakternego dziadka choremu i sceptycznemu wnukowi, który nie lubi „całuśnych fragmentów”. Bo Narzeczona dla księcia, co być może ostatecznie jest najważniejsze, to opowieść o pięknie opowiadania, które potrafi budować najtrwalsze przyjaźnie, znajomości i mosty pokoleniowe. Gdybym umiał pisać tak jak William Goldman lub kręcić jak Rob Reiner, taką właśnie powieść napisałbym i taki film nakręciłbym dla swoich córek. Nie umiem, ale przeczytam im książkę i puszczę DVD, i przemycę przy okazji trochę zupełnie niepoważnych refleksji o życiu, miłości i sukcesie.
Dla K.
Jeśli chcesz podzielić się historią związaną z Narzeczoną dla księcia, ale nie masz z kim, napisz śmiało do autora tekstu: darek.kuzma@film.org.pl