KRĘGOSŁUP NOCY. Ogniem, magią i mieczem
Kręgosłup nocy to napisany krwią list miłosny do Ralpha Bakshiego, Geralda Pottertona, René Lalouxa i innych twórców animowanych filmów fantasy z lat 80.
Chcecie bajki? Oto bajka. Była sobie Tzod, szamanka. Tzod przemierza zaśnieżone górskie szczyty, aby dotrzeć do kryjówki Strażnika, sędziwego rycerza sprawującego pieczę nad Kwiatem. Jest to błękitna roślina o magicznej mocy, która w niepowołanych rękach staje się instrumentem opresji. Tzod zaczyna opowiadać Strażnikowi, jak w ciągu wielu wieków Kwiat doprowadził ludzkość do zguby; jak jej plemię zamieszkujące prastare bagna zostało wymordowane przez okrutnego tyrana Lorda Pyrantina, a ona sama dostała się do niewoli; jak została zdradzona przez odurzonego wizją władzy uczonego Ghal-Sura, który ukradł jej Kwiat i wykorzystał go do swych niecnych celów; jak ludzie zwrócili się przeciw bezlitosnym bogom w akcie buntu; jak kasta nawiedzonych bibliotekarzy usiłowała odciąć rasę ludzką od wiedzy; jak troje uskrzydlonych zabójców próbowało powstrzymać Ghal-Sura za cenę własnego życia.
Opowieści snute przez Tzod składają się na luźno powiązane nowelki o demoralizującym wpływie władzy absolutnej, ale narracja nie jest mocną stroną Kręgosłupa nocy. Reżysersko-scenopisarski duet Philipa Gelatta i Morgana Galena Kinga położył większy nacisk na atmosferę niż na fabułę. Do pewnego stopnia jest to przerosty formy nad treścią, lecz jak atrakcyjna jest to forma! Film stanowi hołd dla kina fantasy z lat 80. – zarówno animowanego (Heavy Metal Geralda Pottertona, Ogień i lód Ralpha Bakshiego, Gandahar René Lalouxa), jak i aktorskiego (Conan Barbarzyńca Johna Miliusa, Władca zwierząt Dona Coscarelliego, Krull Petera Yatesa), z odrobiną kosmogonii wiele zawdzięczającej literaturze H.P. Lovecrafta. To list miłosny w duchu genialnego Mandy Panosa Cosmatosa, którego fabuła była jedynie pretekstem do zabawy konwencją filmów klasy B zalegających na półkach wypożyczalni kaset wideo.
Film nakręcono metodą animacji rotoskopowej polegającej na ręcznym odrysowaniu kadrów, klatka po klatce, na podstawie nakręconego wcześniej materiału. Żmudna, czasochłonna technika została wynaleziona ponad sto lat temu przez Maxa Fleischera, później korzystali z niej m.in. Ralph Bakshi (Wizards, Władca pierścieni) oraz Richard Linklater (Życie świadome, Przez ciemne zwierciadło). Gelatt i King mieli do dyspozycji tylko czterech animatorów, toteż praca nad całością trwała ponad siedem lat i ten trud widać w każdej scenie. Postacie poruszają się jak prawdziwi ludzie, a ręcznie malowane tła zachwycają swoim malarskim charakterem rodem z obrazów Franka Frazetty. Chwilami mimika bohaterów i ich zespolenie z tłem pozostawiają wiele do życzenia, lecz te niedoskonałości są siłą filmu i zarazem odtrutką na pozbawione ostrych krawędzi, lukrowane i przeraźliwie nudne animacje Disneya i Pixara.
Ten filmowy list miłosny został napisany krwią – Kręgosłup nocy dorównuje poziomem brutalności japońskiemu anime, widzowie co chwilę są świadkami bestialskiej przemocy. Wnętrzności wylewają się z rozciętych brzuchów, czaszki eksplodują pod ciężarem żelastwa, głowy są odcinane, a ciała – wertykalnie i horyzontalnie przecinane na pół toporami, przeszywane strzałami, przebijane włóczniami i dźgane mieczami. Posoka leje się tutaj strumieniami (w jednej scenie całkiem literalnie, vide czerwony wodospad tuż przed finałem), kości są łamane, oczy wydłubywane, odrąbane kończyny odpadają od korpusu, a błękitny ogień wypala ludzkie twarze i końskie tusze aż do gołych kości. Nagości też jest tu sporo – Tzod eksponuje obfity biust i owłosione krocze, choć trudno mówić o jakiejkolwiek erotyzacji w przypadku tak krwawego filmu. Tak czy inaczej, jest to obraz przeznaczony wyłącznie dla dorosłych.
Idealnymi odbiorcami Kręgosłupa nocy będą oczywiście wielbiciele fantasy, którzy bezbłędnie rozpoznają głos Lucy Lawless – aktorki znanej z tytułowej roli w serialu Xena: wojownicza księżniczka – wcielającej się w Tzod (partnerują jej m.in. Richard E. Grant jako Strażnik, Patton Oswalt jako Lord Pyrantin i Betty Gabriel jako Phae-Agura). Prawdopodobnie tylko fani tej konwencji będą w stanie przełknąć w gruncie rzeczy sztampową historię, syntezatorowy soundtrack stylizowany na dokonania grupy Tangerine Dream i ociekające patosem dialogi („Inkwizytorze! Zaprzestań swej nekromancji!”). Film ten ma jednak pewną zaletę, którą mogą docenić również widzowie spoza fandomu. Otóż niezależna produkcja, która nie udaje czegoś, czym nie jest, oferując po prostu czystą rozrywkę w starym stylu, to prawdziwy skarb w dobie politycznie poprawnych fantazji superbohaterskich nieudolnie pozorujących głębię.