KING KONG. Film, który burzy schematy
Przedsiębiorczy reżyser filmowy Carl Denham (Robert Armstrong) wynajmuje statek z załogą, by dopłynąć nim na oficjalnie nieistniejącą wyspę. Według dysponującego tajemniczą mapą Denhama, ma być tam ukryty legendarny stwór Kong, czczony przez tubylców. Zawładnięty ideą nakręcenia filmu o Pięknej i Bestii Denham składa propozycję bezrobotnej aktorce Ann Darrow (Fay Wray). Wyprawa poprzez mgłę dociera na Wyspę Czaszek, gdzie miejscowe plemię przygotowuje ofiarę z młodej kobiety, jako narzeczonej dla potwora. Tubylcy chcą blondwłosej Ann jako ofiary dla Konga i pod osłoną nocy porywają ją ze statku. Zakochany w niej Jack Driscoll (Bruce Cabot) śpieszy z załogą na ratunek, lecz gigantyczny goryl naprawdę istnieje i porywa Ann w głąb dżungli. Ekipa ratunkowa wkracza w sam środek “zaginionego świata” zamieszkałego przez dinozaury i Konga, który w ataku furii zabija większość załogi. Zafascynowany malutkim blond-cudem Kong troszczy się o Ann, ratując ją przed atakami T-Rexa, ogromnego węża i skrzydlatego pterodaktyla. Wreszcie Jack uwalnia Ann z troskliwych łap Konga, który sam wpada w pułapkę marynarzy i zostaje przewieziony do Nowego Jorku. Tam podczas pierwszego, przygotowanego z wielką pompą pokazu, rozdrażniony fleszami fotoreporterów, uwalnia się ze stalowych obręczy i w pierwotnym niszczycielskim szale demoluje miasto. Porywa także Ann, z którą wspina się na szczyt Empire State Building. Tam zostaje śmiertelnie ranny przez uzbrojone załogi czterech dwupłatowców. Zostawiając dziewczynę, Kong spada z iglicy budynku i umiera. W ostatniej scenie reżyser Carl Denham wygłasza pamiętne słowa: “To nie samoloty. To Piękna zabiła Bestię”.
“King Kong – ósmy cud świata” – tak reklamowano film, którego popularności i takiego wpływu na kulturę masową twórcy nawet nie śmieli zakładać. Nie do wiary, że tak dynamiczne i precyzyjne widowisko powstało zaledwie 30 lat po tym, jak Georges Melies odkrył filmową fabułę. Zrobiony ponad 70 lat temu King Kong wyprzedził swój czas i nadal czaruje egzotycznym urokiem prehistorycznej dżungli, przykuwa uwagę bezbłędnie prowadzoną, choć prostą w gruncie rzeczy fabułą, wprawia w osłupienie ówczesnym zaawansowaniem technologii zdjęć specjalnych i przede wszystkim pozostaje nieustannym źródłem inspiracji dla całego podgatunku kina fantastycznego, zwanego monster-movies, dla którego był wielkim protoplastą. W historii kina niewiele jest filmów, które same w sobie są znakiem firmowym. Nie wszyscy widzieli klasyczny oryginał, ale dźwięk tytułu każdego bezbłędnie zaprowadzi do skojarzenia z wielką małpą. Wszystko w tym filmie było nowe, choć ówcześni widzowie znali już ekranowe dinozaury (Zaginiony świat, 1925). Lecz skala widowiska, błyskotliwe tempo narracji, wirtuozerskie efekty specjalne, śmiałość w pokazywaniu szokujących scen pożerania ludzi przez Konga i ze wszech miar kreatywne użycie wszystkich dostępnych środków filmowego przymusu bezpośredniego, stanowiły bezprecedensową propozycję nie tylko dla szeregowej widowni, lecz dla całego filmowego świata. Nowością (nie licząc M-morderca Langa, 1931) było kreatywne użycie dźwięku i to zaledwie sześć lat po premierze Śpiewaka jazzbandu. Kiedy tubylcy nasłuchują zbliżającego się Konga, napięcie rośnie wyłącznie w sferze dźwięku; małpa pojawia się na ekranie dopiero, gdy jej dudniące kroki zagłuszają wszystko wokół. Niby nic, ale wszystkie chwyty narracyjne, których obecnie nawet nie wychwytujemy, musiały zostać przecież kiedyś wymyślone. Zauważalne jest wielokrotne odejście od dialogów w stronę opowiadania wyłącznie obrazami. Zanim Jack odbije Ann z łap Konga, przez wiele minut z ekranu nie pada ani jedno słowo; fascynację małpy i jej walkę z drapieżnikami ilustruje tylko muzyka, efekty dźwiękowe i od czasu do czasu nieśmiertelne wrzaski Królowej Krzyku Fay Wray. Schoedsack i Cooper z pewnością nie byli autorami całego almanachu, według którego zrobiono później Indianę Jonesa, ale to właśnie w King Kongu całe gatunkowe instrumentarium zagrzmiało po raz pierwszy z całą mocą. Także dramatyczna muzyka Maxa Steinera była jedną z pierwszych partytur, napisanych specjalnie do filmu fabularnego.
Bardzo ciekawe jest to, że nie ma w oryginalnym King Kongu postaci jednoznacznie dobrych czy złych. Mimo, że Ann nienawidzi Konga, to wielka małpa jest tylko głosem natury, posłańcem z innego świata, nieskalanego ludzkim pierwiastkiem destrukcji w imię doraźnych zysków. Człowiek wszedł z buciorami i bronią palną w jego świat, więc człowiek za to odpokutuje, choć niszczycielski szał Konga nie ma cech zemsty. To raczej duże dziecko, gotowe skręcić kark za zabranie ukochanej zabawki. Nawet reżyser Denham, w końcówce wygłaszający przytoczone wcześniej pamiętne zdanie, nie jest – choć zabrzmi to śmiesznie, ale zgodnie z prawidłami współczesnego kina – zakuty w kajdany i wsadzony do radiowozu jako pośredni sprawca wszystkich nowojorskich zniszczeń dokonanych przez Konga. W beznadziejnych sequelach Johna Guillermina, zarówno postaci grane przez Charlesa Grodina (szef nafciarzy) i Johna Ashtona (generał) kończą żywot pod cielskiem Konga i ten patent jest jak najbardziej zrozumiały i zgodny z oczekiwaniami widza. Ale rok 1933 to była zupełnie inna epoka w dziejach świata i historii filmu. Świat był jeszcze na swój sposób niewinny, wzbudzający ciekawość nieodkrytych miejsc, rokujący nadzieje z przyspieszającego postępu technicznego, świat nieskażony nazizmem, komunizmem, II wojną światową, bombą atomową i innymi globalnymi okropieństwami. To nie przypadek, że King Kong – “ósmy cud świata”, wspinał się w finale po najnowszym cudzie technologicznym ówczesnej Ameryki, mierzącym 381 metrów budynku Empire State Building, postawionym w najbardziej spektakularnym urbanistycznie mieście świata.