Jurassic World
Za każdym razem, kiedy Hollywood zabiera się za markę, którą znam od dzieciństwa, w moim umyśle pojawia się mieszanka ekscytacji i niepewności. Z jednej strony moje nostalgiczne ja pragnie więcej, z drugiej dochodzi do głosu sceptycyzm i doświadczenia ostatnich lat, które skutecznie udowadniają, że nawet największe legendy można zniszczyć. Podobne wątpliwości miałem w przypadku Jurassic World. Po pierwszym Parku Jurajskim dostałem takiego bzika, że poważnie rozważałem paleontologię jako swoją przyszłość. Byłem zafascynowany światem dinozaurów i tego, co zrobił Spielberg z ekipą swoich magików. Sequele, mimo spadku jakości z filmu na film, tylko mnie w tym utrzymywały. W końcu wyrosłem z tego szaleństwa, jednak sentyment pozostał. Dlatego tak bardzo interesowałem się projektem Trevorrowa. Wątpliwości było wiele, a zwiastuny tylko potęgowały uczucie tego, że ta produkcja nie może się udać. Na szczęście nie było tak źle, jak wydawało się, że będzie.
Od poprzednich tragicznych wydarzeń na wyspie minęło ponad dwadzieścia lat. Twórcy parku jakimś cudem dostali pozwolenie na działalność i od pewnego czasu ośrodek przyjmuje ponad 20 tysięcy gości z całego świata dziennie. Niestety okazuje się, że grupy testowe uważają, że zwykłe dinozaury spowszedniały, a odwiedzający potrzebują nowych wrażeń. Inżynierowie tworzy więc hybrydę, dinozaura „złożonego” z kilku innych gatunków – Indominusa Rexa – większego i groźniejszego nawet od T-Rexa. Oczywiście wszystko, co może pójść źle, idzie źle, a krwiożerczy gad zaczyna grasować po Parku.
Można Jurassic World zarzucić bardzo dużo. Można powiedzieć, że został stworzony tylko po to, żeby nabić producentom kieszenie, że fabularnie to miałka kalka jedynki oraz typowy, współczesny blockbuster ze wszystkimi jego wadami. Można, ale nie trzeba, bo film zwyczajnie wciąga. Świetnie jest zobaczyć działający park z całym jego zapleczem. Kolejka, hotele, restauracje, centrum informacyjne, aż wreszcie wybiegi dla gadów i szkółka dla małych dinozaurów. To wszystko tutaj jest, działa i sprawia wrażenie realnego. Kto chociaż raz był w jakimś dużym parku ze zwierzętami z pewnością dostrzeże te drobne smaczki, które sprawiają, że takie miejsca funkcjonują. Widać, że wszystko zostało świetnie przemyślane i rozplanowane. Można zauważyć, że twórcy czerpią z Parku Jurajskiego garściami, zarówno tego filmowego, jak i książkowego. Oprócz tego w filmie pojawiają się pomysły niewykorzystane w sequelach. To wszystko sprawia wrażenie spójnej całości, zazębiania się poszczególnych elementów tej układanki.
Widać również, że istnieje pomysł na rozwój tej serii. Pomysł, który odbiega totalnie od tego, co do tej pory nam zaprezentowano, i nie ukrywam, że kierunek, który twórcy sobie wyznaczyli, jest szalenie ciekawy i otwiera przed studiem całkiem nowe możliwości.
Film Colina Trevorrowa to przede wszystkim niezłe widowisko, które potrafi zaangażować. Akcja goni akcję, tempo jest dynamiczne, a bohaterowie co chwilę stają przed nowymi wyzwaniami. Na szczęście konstrukcja Jurassic World to nie tylko ciągła gonitwa, a między momentami napięcia i grozy mamy takie, w których możemy lepiej poznać naszych bohaterów. I mimo że są to klisze, to dzięki aktorom można te klisze kupić.
Chris Pratt gra byłego wojskowego, trenera Raptorów. Okazuje się być przy tym najlogiczniej myślącą postacią, bohaterem, który sceptycznie podchodzi do zachwytów nad nowym „produktem” Parku, zaś wątek szkolenia gadów, w którym bierze udział, nie jest wcale tak naiwny, jak pokazywały zwiastuny. Ma przy tym całkiem niezłą chemię z Bryce Dallas Howard, która gra karierowiczkę nastawioną na pozyskanie nowych sponsorów oraz rozwój całej inwestycji. Jednak kiedy trzeba, potrafi być twardą babką, której niestraszny bieg w szpilkach. Nieco gorzej wypadają postacie Tya Simpkinsa i Nicka Robinsona. Chłopaki stanowią standardową parę braci, w której ten starszy jest zbuntowany i olewa młodszego, który jest dinonerdem. Zdecydowanie lepiej wypada Irrfan Khan jako Simona Masrani, właściciel Parku oraz duchowy spadkobierca Johna Hammonda. Ważną rolę pełni także BD Wong jako doktor Henry Wu, który będzie prawdopodobnie centralną postacią potencjalnych sequeli.
Wreszcie strona techniczna filmu. Nie trzeba chyba specjalnie nikogo zapewniać o tym, że ta stoi na najwyższym poziomie. CGI jest absolutnie perfekcyjne i naprawdę trudno przyczepić się do czegokolwiek. Poza tym używane jest w taki sposób, że nawet jeżeli pojawiają się jakiekolwiek niedociągnięcia, to widz nie zwraca na nie uwagi, ponieważ jest w danej chwili zaabsorbowany tym, co ogląda na ekranie. Wbrew temu, co mówił Trevorrow, animatroniki jest w Jurassic World mało, a momenty, w których została użyta, można policzyć na palcach jednej ręki, nie przeszkadza to jednak w odbiorze całości. Kilka momentów w tej superprodukcji ocieka klimatem i nie pozwala oderwać się od ekranu. Film jest niesamowicie plastyczny i wygląda bardzo dobrze.
Jaki jest więc Jurassic World? To hybryda, która z jednej strony łączy szacunek do oryginału, dobre aktorstwo oraz świetne efekty, a z drugiej kulawą fabułę, płytkie charaktery i suche dialogi, czyli wszystko to, co jest najgorsze we współczesnych blockbusterach. Jeżeli jednak przymkniemy oko na te niedociągnięcia i damy ponieść zabawie, to znów poczujemy się jak dziecko, bo Jurassic World to taki powrót do przeszłości. Jak już dogrzebie się do naszego wewnętrznego dzieciaka, to złapie go i nie puści do samego końca. Nie będzie rewolucją tak jak swój wielki poprzednik, ale nie musi nim być. Ma zapewnić dobrą zabawę i to właśnie robi. Ten film to walka starego z nowym, na szczęście to widzowie są wygranymi.
korekta: Kornelia Farynowska