JAK ZOSTAĆ ŚWIĘTYM MIKOŁAJEM. Może jednak nie zostać…
Kino familijne to piękny twór zlewający się w okresie świątecznym w jedną, kolorową masę, z której można wyabstrahować składowe. Ale po co? Za rok przyjdzie wymiana. Ciągłe permutacje amerykańskich filmów o tym, jak to Mikołaj traci wiarę, zyskuje nowego towarzysza albo schodzi do ludzi w kolejnej wariacji na temat motywu “rybki wyciągniętej z wody”. Różnie można to rozegrać, czasami naprawdę wnieść coś nowego do gatunku kina świątecznego, a kiedy indziej – wystarczy wrzucić coś do blendera i liczyć na to, że po wypiciu jednym duszkiem nie stanie to w gardle. Jednego jestem pewny – gdy za rok ktoś wyrwie mnie ze snu i zapyta, czy pamiętam grudniową premierę pod tytułem Jak zostać Świętym Mikołajem, nie będę pamiętał z seansu niczego.
Lucia to taka rezolutna dziewczynka, że wie, czego chce – pójść w ślady swojego ojca, Świętego Mikołaja. Niestety mikołajowy świat jest wpisany w patriarchalny paradygmat, ponieważ tylko chłopcy mogą chodzić do szkoły dla Mikołajów. Aby dowieść, że jest godna tego zaszczytnego tytułu w przyszłości, Lucia musi spełnić życzenie pewnego chłopca, którego ojciec został w wyniku klątwy zarażony tajemniczą chorobą przez Krampusa, Złego Ducha Świąt. Tak oto rozpoczyna się wędrówka w poszukiwaniu sprzymierzeńców, podczas której córka zbliży się do taty, a on sam zrozumie, że od słowa Mikołaj powinien zostać stworzony feminatyw. W sumie to wszystko wypadłoby o wiele bardziej pociesznie, gdyby było satyrą skierowaną do pełnoletnich widzów albo komedią wyreżyserowaną przez Paula Feiga, w którym w rolę milusińskich wcieliłaby się dorosła, amerykańska ekipa.
Podobne wpisy
No cóż, dostajemy jednak to, co dostajemy. Jest to więc wyważony, aczkolwiek nieodkrywczy wariant komedii familijnej oraz typowego świątecznego przyjemniaczka, który wprawdzie mógłby pokusić się o komentatorstwo, ale z drugiej strony po co, skoro chodzi tutaj o podróż saniami na tle średniej jakości green screenu i walkę z kimś, kto chce zepsuć Gwiazdkę. Nawet pochodzenie produkcji nie wnosi niczego świeżego do mitologii reprezentowanej w opowieści – Krampus wprawdzie wydaje się interesującą wariacją na temat bawarskiego folkloru, ale nawet i w popkulturze znajdą się jego bardziej udane wersje niż ta duńska. Chyba najlepiej poprowadzony jest wątek progresywny, który ciekawie zazębia się z funkcją dydaktyczną. Podczas seansu – a byłem w kinie z młodszym widzem – nie wyczułem cynizmu wynikającego z komentarza na temat ról społecznych oraz zawodowych. Lucia jest dziewczynką, która świetnie rozumie, czemu chce roznosić prezenty, a naleciałości patriarchalne pięknie pękają w szwach po napływie nowej fali Mikołajów. Jest w tym coś ironicznie błyskotliwego – bo aby utrzymać magiczną tradycję, trzeba ją najpierw zakończyć. „Mikołajowość” funkcjonuje więc w tym świecie jako relikt zamierzchłej przeszłości, a jednocześnie coś do ocalenia. To jednak za mało, aby film zapadał w pamięć.
Dawno nie widziałem w kinie czegoś tak niewyraźnego i ewidentnie tłoczonego na zamówienie. Tym bardziej, że nie jest to film zły, jakiś budżet tutaj wyłożono z portfeli, ktoś dostał pieniądze za scenariusz, tymczasem w zalewie kina świątecznego wypada niczym biedniejszy brat z zagranicy, który chodzi w swetrze przysłanym zza Oceanu. Pięknym, pachnącym poprzednimi świętami, ale wynoszonym i wykrochmalonym. To w sumie urocze, że takie kino familijne wciąż powstaje, a jeszcze bardziej urocze – że Polscy dystrybutorzy czerpią z tej studni. Niech się kręci. Święta muszą być wypełnione również watą i majonezem.