JAK ZDOBYTO DZIKI ZACHÓD
Na początku listopada 1962 roku, w londyńskim kinie Casino Cinerama (obecnie Teatr Księcia Edwarda) odbyła się uroczysta premiera jednego z najbardziej okazałych filmów swoich czasów. Blisko trzygodzinnego, kosztującego aż piętnaście milionów dolarów (ponad sto dwadzieścia baniek na dzisiejsze pieniądze) widowiska, opartego o historyczne wydarzenia z poprzedniego wieku oraz serię artykułów w magazynie LIFE – How the West Was Won. Obecnie ta obchodząca właśnie 55-lecie produkcja wydaje się jednym z najbardziej zapomnianych gigantów Złotej Ery Hollywood. Choć nie ulega wątpliwości, że w momencie premiery uchodziła za jedno ze szczytowych osiągnięć kinematografii.
Zresztą także i dziś środki włożone w Jak zdobyto Dziki Zachód oraz rozmach filmu robią ogromne wrażenie. Dość napisać, że za podzieloną na aż sześć segmentów, wielopokoleniową sagę rodu Prescott odpowiadało dwóch scenarzystów i aż czterech reżyserów, na czele z samym Johnem Fordem. Czterech ta epicka, obejmująca pięćdziesiąt lat historia formowania się Stanów Zjednoczonych miała również operatorów (William H. Daniels, Milton R. Krasner, Charles Lang, Joseph LaShelle), a kręcono ją na terenach ośmiu różnych terytoriów, wliczając w to, rzecz jasna, sławetne Monument Valley w Arizonie (poza którą ekipa odwiedziła również miejsca w Kolorado, Kalifornii, Utah, Kentucky, Południowej Dakocie, Oregonie oraz Illinois).
Przez pół roku zdjęć na planie pojawiło się dobre dwanaście tysięcy statystów, w tym kilkaset rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej należących do prawdziwych plemion. Dla nich i dla blisko setki profesjonalnych aktorów uszyto ręcznie wszystkie kostiumy z materiałów z epoki oraz wybudowano z równą dbałością o detale bogatsze, większe i autentyczniejsze niż zazwyczaj dekoracje. Za wspaniały temat przewodni oraz bombastyczną ścieżkę dźwiękową, którą 75-osobowa orkiestra wraz z ponad trzema tuzinami śpiewaków nagrywała przez bite półtora roku, odpowiadał natomiast jeden z największych kompozytorów filmowych, twórca słynnej fanfary 20th Century Fox i wieloletni Oscarowy rekordzista – Alfred Newman (choć początkowym wyborem był weteran gatunku, Dimitri Tiomkin).
Maestro także i za ten film otrzymał nominację do Złotego Rycerza, do którego to olbrzymie przedsięwzięcie wytwórni Metro-Goldwyn-Meyer załapało się jeszcze w sześciu innych kategoriach, zdobywając ostatecznie dwie statuetki – za scenariusz oraz montaż dźwięku. Była to skromna wisienka na torcie sukcesu artystyczno-finansowego. Prócz dobrej prasy Jak zdobyto Dziki Zachód łącznie na świecie przyniosło wpływy rzędu ponad siedemdziesięciu milionów zielonych (to prawie sześćset współczesnych dolarów!) – z czego część, to późniejsze przychody z dalszych form dystrybucji – plasując się tuż za legendarną Kleopatrą ze wspomnianego już studia Fox (kosztującą jednakże nieporównywalnie więcej).
Niemniej okazale od wyliczanki liczb prezentuje się potężna obsada złożona z najznamienitszych nazwisk swoich generacji. Kogo tu nie ma! Carroll Baker, Lee J. Cobb, Henry Fonda, Carolyn Jones, Karl Malden, Gregory Peck, George Peppard, Robert Preston, Debbie Reynolds, James Stewart (w roli przewidzianej dla Gary’ego Coopera, który niestety zmarł tuż przed rozpoczęciem zdjęć), Eli Wallach, John Wayne, Richard Widmark, Brigid Bazlen, Walter Brennan, Thelma Ritter, Mickey Shaughnessy, Russ Tamblyn, Lee Van Cleef, Joe Sawyer w swej ostatniej roli i zmarły niedawno Harry Dean Stanton w jednej z pierwszych. A także słynący z portretowania Abrahama Lincolna Raymond Massey (tutaj w legendarnego prezydenta wcielił się również po raz ostatni), spopularyzowany po latach przez Quentina Tarantino Aldo Ray oraz Spencer Tracy w duchowej roli narratora. Uff…
Na tym jednak nie koniec, gdyż to, co wyróżnia ten filmowy fresk jest jeszcze niespotykana forma realizacji. HTWWW (dla wygody ten skrót będzie tu od teraz dominował) nakręcono bowiem w technice Cineramy – jednej z prób zrewolucjonizowania kina wobec konkurencyjnej telewizji (choć już w niemym Napoleonie z 1927 roku znalazło się miejsce na podobny eksperyment). Prób w dodatku szybko pogrzebanych z uwagi na wysokie wydatki oraz niewygodę realizacji i problematyczność eksploracji. Był to generalnie sposób szerokoekranowego wyświetlania obrazu w mocarnym formacie 2.59:1 na… zakrzywionym ekranie o szerokości kątowej 146 stopni (czyli coś, co próbowano przełożyć współcześnie także na rynek domowy z pomocą niektórych modeli telewizorów – a co znowu się nie przyjęło). Do takiego seansu potrzeba było trzech zsynchronizowanych projektorów – odpowiedników trzech 35. milimetrowych kamer, którymi kręcono film. Do tego dochodziły jeszcze szpule z siedmiościeżkowym, zapisanym magnetycznie dźwiękiem (coś na kształt obecnego SDDS) oraz selsyn, którym napędzano całość.
Jak nietrudno się domyślić, Cinerama – oraz jej rosyjski odpowiednik, Kinopanorama – mogła być zatem wyświetlana jedynie w specjalnie przygotowanych do tego kinach (casus IMAX-a, z którym dzieli także dokumentalne korzenie). Do naszych czasów przetrwało zaledwie kilka takich obiektów – w Seattle, Hollywood i brytyjskim Bradford – co jedynie podbija unikalność takiego doświadczenia. Ale już w tamtych latach była to zaledwie kosztowna ciekawostka, którą porzucono wkrótce po premierze HTWWW – ostatniego i wraz ze Wspaniałym światem braci Grimm jedynego filmu fabularnego powstałego w tej technice – wieńcząc tym samym dekadę jej istnienia. Oczywiście potem jeszcze przez wiele lat sygnowano tym hasłem produkcje nakręcone już po bożemu, na taśmie 70 mm, któremu to formatowi hołdował niedawno Quentin Tarantino w Nienawistnej ósemce. Ostatecznie jednak Cinerama odeszła do lamusa.