OBSESJA (“May December”). Zobaczyć niewidoczne [RECENZJA]
Wschodzące amerykańskie lato zostawia pierwsze kropelki potu na czole. Zaczyna się sezon grillowy; zapakowane próżniowo parówki w końcu lądują na grillowym ruszcie. Imponujący dwukondygnacyjny domek staje się miejscem spotkań małomiasteczkowej społeczności. Przystojny młody mężczyzna podchodzi do zgrabnie ukrywającej zmarszczki pod warstwami makijażu kobiety. Całują się, długo. Trochę za długo. Z zewnątrz przez okno podgląda ich diva w okularach słonecznych. Wszyscy zamierają, jak gdyby w bezruchu, zaangażowane rozmowy cichną, gdzieś w tle słychać wstrzymane w płucach powietrze.
Pierwsza konwersacja między kobietami odsłania intencje. Młodsza (Natalie Portman) jest aktorką, właśnie przygotowuje się do odebrania roli starszej (Julianne Moore). Zdjęcia do filmu ruszą za kilka tygodni. Znana na całym świecie Elizabeth Berry zastrzega wyraźnie – nie chce na nowo wywoływać tabloidowej kontrowersji, nie chce skandalizować. „ – To piękny, złożony psychologicznie projekt. Chcemy oddać ci sprawiedliwość, ukazać złożoność sytuacji, zrozumieć ciebie, was”. Starsza Gracie odburkuje coś grzecznościowo, nie patrzy w oczy, ucieka wzrokiem. Być może podejrzewa, że to tylko retoryczna formułka – po prawie 20 latach od zawiązania naświetlonego w kolorowych gazetkach romansu z trzynastolatkiem wciąż regularnie otrzymuje fekalia zapakowane w pocztowe kartony. Choć udało jej się stworzyć sąsiedzką symulację komfortu, wie przecież, że cała Ameryka jej nienawidzi. Ślepo liczyła, że ludzie zapomną, ale ludzie nie zapominają. Pozwala więc wsiąknąć aktorce w swoje życie; zaprasza ją na obiady, uczy piec ciasta, zabiera na warsztaty przystrajania bukietów. Elizabeth zamienia się na ten czas w reporterkę – zawsze z dyskretnym notesikiem wypisuje małe spostrzeżenia, pyta o bolesną przeszłość, motywacje, intencje. Aktorka zamiast po pogiętych kartkach kreśli po widzowskiej percepcji, z precyzyjnie zadawanych pytań i wyćwiczonych odpowiedzi pozwalając zbudować obraz tego osobliwego świata. Na poziomie fabularnym: zachowującego pozory normalności, ale szybko ukazującego pęknięcia, niezagojone, a często nawet nieuświadomione rany. Na poziomie reżyserskim: podskórnie budującego grozę, wciągniętą przez Haynesa w dziwaczny, post-ironiczny nawias.
Obsesja odsyła fanów reżysera dużo bardziej do wczesnych, zawadiacko wykręconych Poison czy Schronienia niż bezpiecznych, prawie bez-autorskich Wonderstrucka czy Mrocznych Wód – Haynes w końcu wraca do satysfakcjonującej zabawy konwencjami. Wprawnie włada kampem, ale nigdy nie wpada w autoparodię, bez fabularnego powodu gra na najwyższych tonach, ale wystrzega się przy tym pretensji. Być może dlatego, że tonalna ekscentryczność wypływa wprost z psychologicznego skomplikowania bohaterów. Trzy rogi trójkąta tworzą krytyczną polifonię. Gracie, pozornie najbardziej opanowana i ułożona, regularnie wybucha histerycznym płaczem z błahych niepowodzeń, przypominających o nierzeczywistości uporządkowanego Matrixa życia codziennego. Jej mąż Joe, siódmoklasista zaklęty w ciało 36-letniego przystojniaka, właśnie wysyła dojrzalsze od siebie dzieci do stanowego college’u. Jest też Elizabeth, skrupulatnie śledząca każdy najmniejszy detal pomagający lepiej przygotować ją do filmowej roli, ale zadanie jest niemalże niemożliwe przez wzgląd na jej indywidualną emocjonalną apatię. Kontrowersyjny tryumf zakazanej miłości oczywiście nie może zostać zrozumiany przez romantycznego analfabetę, wyćwiczonego w replikacji konceptów uczuć. Ale czy może być zrozumiały dla kogokolwiek innego? Albo inaczej; czy w ogóle powinien?
May December chytrze rozgrywa to pytanie. W obrębie opowieści o pedantycznym studiowaniu charakterów, w rzeczywistości tematyzuje kwestię niezmienności prymarnych moralnych osądów i kulturowo zakodowanych uprzedzeń. W tym sensie każdemu widzowi będzie oglądało się najnowszy film Haynesa inaczej; dla jednych będzie to historia społecznej nieakceptacji niemożliwej do pokonania siły miłości, dla innych opowieść o manipulatorskim groomingu i jego psychicznych konsekwencjach. Dla własnej satysfakcji puppet mastera Haynes zdaje się czasem przechylać szalę sądu na jedną ze stron, raz to przemawiając ustami zakochanych w sobie (ale czy na pewno?) bohaterów, raz podglądając z dystansu niejednokrotnie absurdalnie eskalujące związkowe konflikty. Źródła obu pozostawia jednak bez odpowiedzi, nigdy nie odkrywa obiektywnej prawdy, bo w obrębie psychologicznego case study May December nie ma żadnej obiektywnej prawdy. A przynajmniej jako widzowie nie mamy do niej dostępu, oglądając bohaterów jedynie przez kontekst nagłówków, przebłysków refleksji i zakorzenionych w nas samych poglądów na międzyludzką rzeczywistość w ogóle. Haynesa nie interesują więc źródła portretowanej relacji, nie przedstawia powodów, wystrzega się wysilonej psychoanalizy. Liczy się to, co jako wścibscy reporterzy życia społecznego możemy podejrzeć. Tylko tyle.
Na tę wścibskość Haynes też zresztą rzuca chytry scenariuszowy focus. Obezwładniająca potrzeba adaptacji idzie za rękę z pozornym pogłębieniem psychologii. W miarę przebiegu fabuły dowiadujemy się, że Elizabeth wcale nie przygotowuje się do pierwszego filmu na temat tego romantycznego skandalu. Jeden kilka lat temu już powstał, do drugiego przykłada aktorską rękę, kolejne są pewnie w drodze. Ameryka lubi czytać plotkarskie pismaki, ale przede wszystkim uwielbia patrzeć. Tak samo zresztą jak my, pełni złudnej nadziei, że kino wciąż posiada rewolucyjną siłę zmiany poglądów.
Tekst pierwotnie opublikowany 24.05.2023 (po premierze w Cannes)