IDŹ TWARDO: HISTORIA DEWEYA COXA. Świetny pastisz filmowych biografii muzyków
“Cóż za kretyństwo!” – ciśnie się na usta tuż po pierwszych dziesięciu minutach seansu. Dwaj chłopcy, gdzieś na amerykańskiej prowincji, prowadzą dziwaczną rozmowę, zakończoną ustaleniem faktu, że “idą się pobawić”. Starszy z braci jest arcygeniuszem muzycznym. Drugi, odstający nieco poziomem intelektualnym, jest po prostu sympatycznym grubaskiem. Zabawy chłopców są dość osobliwe – kuszenie grzechotnika, uciekanie przed bykiem, pojedynek “chłopiec na koniu” versus traktor. Kończą się przepołowieniem starszego brata maczetą. Zanim ten odejdzie, zdąży jeszcze przekazać swemu młodszemu bratu misję, którą ma wypełnić w swoim życiu, skoro starszego zabraknie – młodszy musi być genialny za nich dwóch. To traumatyczne przeżycie skutkuje u młodego Deweya utratą węchu. Ojciec kwituje całe zajście stwierdzeniem: “umarł nie ten, co trzeba”, a matka nie rozumie, dlaczego niemożliwe jest ponowne zszycie tułowia z nogami.
Tak rozpoczyna się Idź twardo: Historia Deweya Coxa, będące świetnie skonstruowanym pastiszem na filmowe biografie muzyczne. Reżyser Jake Kasdan czerpie pełnymi garściami głównie z dwóch biografii: Spacer po linie i Ray. Mimo to film nie jest bezpośrednią karykaturą dwóch powyższych. Wspomnianych filmów użyto jedynie do zbudowania punktu wyjścia dla fabuły, ta natomiast przedstawia klasyczny życiorys muzyka w stylu “od zera do bohatera”. Mija kilka lat od niefortunnego wypadku z maczetą. Dewey Cox jest teraz dorodnym, prawie 2-metrowym dwunastolatkiem. Podczas szkolnego Konkursu Talentów słodziuchna piosenka “Hold my hand” w wykonaniu Deweya i jego zespołu wywołuje euforię i rokendrollowe szaleństwo wśród młodzieży oraz gniew i święte oburzenie pośród starszyzny. Ksiądz twierdzi, że piosenka Deweya to szatańskie nasienie, bo przecież Szatan ma rękę i może nią coś trzymać. W związku z tym ojciec wypędza z domu antychrysta Deweya, a ten udaje się do pobliskiego miasteczka zmywać podłogę w bluesowej knajpie. W czasie gdy jego nastoletnia żona wydaje na świat pierwszego potomka, Cox “przypadkowo” daje występ na scenie. “Przypadkowo” tego wieczora w knajpie znajdują się żydowscy potentaci muzyczni, którzy proponują Deweyowi nagranie płyty. Od tego momentu akcja rozwija się błyskawicznie i sztampowo – Dewey nagrywa płytę; ta sprzedaje się genialnie, a on wyrusza w trasę koncertową; nowy samochód, nowy dom, małpa, żyrafa, ośmioro dzieci, narkotyki, upadek, urwany zlew, powrót, muzyczne objawienie, narkotyki, upadek, urwany zlew, powrót…
Podobne wpisy
Jakkolwiek trywialnie i bzdurnie fabuła by się nie przedstawiała, jest śmiesznie. Początek filmu daje błędny sygnał, że film będzie zwyczajnie głupkowaty. Szybko jednak stylistyka zmienia się w dość niespotykany typ parodii. Bohaterowie nie są kretynami z kilkoma śmiesznymi linijkami do zarecytowania. To dość wiarygodne postaci osadzone w dość wiarygodnym świecie. Historia zdaje się być równie wiarygodna, jako że jest wierną kalką historii, które już widzieliśmy na ekranach. Co więc czyni ten film dobrym pastiszem? Właśnie odpowiednie zestawienie powyższych. Kupujemy fabułę bardzo łatwo, jako że faszerowani jesteśmy tego typu historiami z zadziwiającą regularnością oraz z zatrważającym schematyzmem. Kiedy więc do tej stabilnej mieszanki wstrzelić co i rusz jakiś absurd i gag, otrzymujemy całkiem nietypowy rodzaj filmu. Faktem jednak jest, że poziom dowcipów jest skrajnie różny. Od ciętych słownych ripost, poprzez iście Monty Pythonowskie absurdy, aż po maleńkie penisy na pierwszym planie – wprost z American Pie. W tej kwestii niestety brakuje spójności, czy może raczej jednostajności. Głośny, szczery śmiech przeplata się z uśmieszkiem zażenowania. Zdaje się, jakby nad scenariuszem pracowało zbyt wiele osób, z których każda miała skrajnie różny typ poczucia humoru.
Mimo wszystko nie jest to klasycznie slapstickowy typ parodii – daleko mu do produkcji typu Naga broń czy Hot Shots!. W zamian za to precyzyjnie i bezlitośnie punktuje biografie muzyczne. W sposób może niezbyt oryginalny i wyrafinowany, ale z pewnością stuprocentowo skuteczny. Metoda jest dziecinnie prosta i podana “na tacy” twórcom filmu (odpowiedzialnym za Supersamca czy Wpadkę) – weź wszystkie etapy wyprawy bohatera biografii muzycznej, do każdego przygotuj prześmiewczą piosenkę oraz kilka gagów – parodia gotowa. Brzmi banalnie, jednakże znalezienie odpowiednich proporcji jest właśnie tą sztuką, która świadczy o efekcie końcowym. Idąc dalej tropem reżyserii stwierdzić należy, że aktorzy prezentują się całkiem zadowalająco. Nie popadają w przesadnie teatralny, pastiszowy pseudo-komizm, balansują na świetnie wypracowanej granicy, trzymając zdrowy dystans do postaci. John C. Reilly jest castingowym strzałem w dziesiątkę. Twarz nieudacznika, postura z lekką nadwagą i bardzo dobra charakteryzacja – Dewey Cox jak żaden inny (gdyby oczywiście istniał takowy). Doskonale również przygotowano piosenki, które nie zostawiają suchej nitki na co najmniej kilku gatunkach i twórcach muzycznych. Większość z nich jest szpilą w klasykę. Jednakże końcówka to przytyk do współczesnego świata muzyki – vide genialnie prześmiewczy rapowy crossover, czy Nagroda za Życiowe Osiągnięcia. Brawa za celność krytyki i spostrzegawczość.
Idź twardo: Historia Deweya Coxa startuje z dość niskiego pułapu, nabierając z czasem klarowności i całkiem solidnego humoru. Znakomicie przerysowane postaci, obnażone do bólu schematy, ośmieszone wszelkie truizmy i komunały, których zwykle w biografiach muzycznych jest w bród – to jest siłą i motywem filmu. Dwie nominacje do Złotych Globów (Piosenka oraz Aktor w Musicalu/Komedii) z pewnością o czymś świadczą. Jeżeli dodać do tego Elvisa Presleya szlifującego cios “karate-chop”, czy The Beatles medytujących za pomocą LSD, mieszanka staje się iście wybuchowa i z pewnością warta obejrzenia.
Tekst z archiwum film.org.pl (31.01.2008).