iBOY (2017). Recenzja młodzieżowego SF od Netflixa
Kino superbohaterskie jest dziś tak popularne, że od czasu do czasu jego reprezentanci zaskakują nas oryginalnością w doborze kostiumu. W filmie iBoy stworzonym dla platformy Netflix poznajemy nowego, młodocianego mściciela, który tak jak jego komiksowi odpowiednicy walczy z otaczającą go niesprawiedliwością. Z kolei nadprzyrodzone moce, które mają go wspomóc w naprawianiu świata, są wynikiem sprzężenia mózgu z możliwościami najnowszych technologii telekomunikacyjnych.
Kostium superbohatera zaprezentowany przez twórcę filmu Adama Randalla jest tym ubiorem, który ma prezentować się jak najwiarygodniej, budzić skojarzenia ze współczesną kulturą medialną, której jesteśmy częścią. Szkoda tylko, że do jego uszycia wykorzystano tak mało wyszukane materiały, poprowadzone w dodatku nicią o pokaźnej grubości. Ale po kolei.
Tom (Ben Milner) jest młodym wyrzutkiem, podkochującym się w koleżance z klasy (w tej roli gwiazda Gry o tron Maisie Williams). Pewnej nocy zostaje ona zaatakowana przez zamaskowanych sprawców, czemu Tom stara się zapobiec. Niestety – jeden z napastników dzierży pistolet i nie waha się go użyć. Gdy Tom budzi się po śpiączce wywołanej postrzałem w głowę (a dokładniej w jej bok), spostrzega, że jego wzrok i słuch działają inaczej niż zwykle. Na skutek osadzenia się w jego głowie fragmentów smartfona Tom podłącza się do sieci – ale dosłownie. Posiada dostęp do zawartości internetu, może też podsłuchiwać wszystkie rozmowy telefoniczne. A wszystko to pojawia mu się bezpośrednio przed oczami bez udziału urządzeń zewnętrznych – co z pewnością stanowi mokry sen twórców rozszerzonej rzeczywistości. Swoje umiejętności postanawia wykorzystać do rozbicia gangu psującego lokalną społeczność.
Przyznajcie – pomysł, wedle którego młodzieniec otrzymuje supermoce na skutek sprzężenia (dodajmy – sprzężenia całkowicie przypadkowego) ze smartfonem, brzmi trochę niedorzecznie. Przywodzi na myśl raczej niewinne zapiski przeciętnego nastolatka powstałe na tyle zeszytu podczas nudnej lekcji w szkole niż rzetelną wizję, choć po części wierną nauce. Temat ten o dziwo zaczerpnięty został z powieści o tym samym tytule autorstwa Kevina Brooksa. Przypuszczam, że pomimo wyraźnego oderwania filmu od naukowych podstaw dla twórców ważniejsze było pobudzenie wyobraźni w zakresie funkcjonalności rozszerzonej rzeczywistości, która coraz wyraźniej zaznacza swoją obecność w naszej codzienności (za sprawą chociażby aplikacji na smartfona). Jeszcze nie możemy dostrzec jej bez pomocy urządzeń zewnętrznych, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że wynalazek ten jest już tylko kwestią czasu.
Sam pomysł wyjściowy, który wyłamuje się ze skali prawdopodobieństwa, nie jest jednym problemem filmu. iBoy cierpi na wiele pomniejszych głupot narracyjnych, które choć mogą nie być dostrzegane przez nastoletnie audytorium – do którego film ewidentnie został zaadresowany – to jednak wytrawnemu widzowi mogą uprzykrzyć seans. Ich wizytówką jest oczywiście moment – nazwijmy go umownie narodzinami superbohatera – uświadomienia sobie faktu posiadania supermocy oraz możliwości, jakie z nimi płyną. Wydaje się oczywiste przynajmniej dla mnie, że po zbudzeniu ze śpiączki i doświadczeniu przedziwnych obrazów i dźwięków (będących pokłosiem podłączenia do sieci) bohater najpewniej straciłby przytomność po raz kolejny, tym razem jednak na skutek szoku. W filmie iBoy sytuacja ta niepokojąco szybko przechodzi do porządku dziennego.
Jest tego w filmie więcej i pewnie robiłbym z tego problemu, gdyby nie to, że po pierwsze już sam temat filmu z miejsca sugeruje, iż funkcjonuje on na bazie uproszczeń – których charakter mniej więcej po pierwszych kilkunastu minutach staje się zrozumiały. A po drugie, w ramach rekompensaty i odwrócenia uwagi od scenariuszowych bolączek, seans potrafią umilić dwa ważne aspekty: charyzmatyczni aktorzy oraz pasująca do stechnicyzowanego klimatu elektroniczna muzyka. W przypadku tego pierwszego aspektu ważne było dla mnie, że gra przedstawicieli młodego pokolenia przynajmniej mnie nie irytowała – a to już dużo. Szkoda natomiast, że tak mało czasu ekranowego dostał Rory Kinnear, brytyjski aktor wcielający się w filmie w czarny charakter. Stworzył on bowiem bardzo dobrą, stonowaną rolę, której zło i wyrachowanie udało się wykreować bez uciekania się do przerysowań.
Pomimo nowatorskiej otoczki z iBoyem jest jak ze starym telefonem komórkowym, do którego przyzwyczailiśmy się przez lata. Jest prosty, brakuje mu wielu funkcji, ma swoje wady, ale jest jednocześnie przyjemny w obyciu i wiemy, czego możemy się po nim spodziewać.
Dość niespodziewanie filmowi Adama Randalla udało się pobudzić we mnie gorzką refleksję. Otóż przyglądając się losom Toma, bohatera zagubionego w świecie nowych mediów, z całego serca współczuję współczesnym nastolatkom. Pokoleniu, które już od urodzenia hipnotyzowane jest bijącym prosto w ich oczy ekranem telefonu, komputera i telewizora. Pokoleniu, dla którego kaligrafia to przeżytek, a wykorzystywanie ojczystego języka ogranicza się do bazowania na skrótach myślowych i emotikonkach nadających się do krótkich wiadomości tekstowych. Pokoleniu będącego częścią społeczeństwa całkowicie zatomizowanego, kultywującego indywidualność, a wypierającego poczucie wspólnoty i bezpośredni kontakt. I w końcu pokoleniu, które choć obiera indywidualne ścieżki, za zasadę uznaje zaprzedanie własnej prywatności na potrzeby komunikatorów, blogów i innych narzędzi społecznej aprobaty i poklasku.
Gdybym urodził się w tak zastałym świecie, pewnie też, tak jak Tom, byłbym w nim wyrzutkiem.
korekta: Kornelia Farynowska