I WANNA DANCE WITH SOMEBODY. Testament Królowej Whitney [RECENZJA]
Boom na kontynuacje kultowych dzieł filmowych i wypuszczanie do kin nowości opartych na prawdziwych historiach legend popkultury bynajmniej nie słabnie. W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej udanymi biografiami wielkich artystów ubiegłego stulecia – był już Freddie Mercury i zespół Queen, był Rocketman o Eltonie Johnie czy ubiegłoroczny Elvis. Wszystkie te filmy łączy genialne aktorstwo, często podciągające ubytki scenariusza czy inne drobne błędy, na które dla rewelacyjnie sportretowanych postaci byliśmy gotowi przymknąć oko. Teraz przyszedł czas na Whitney – po kilku niezbyt głośnych dokumentach o gwieździe końcówki XX wieku wprawieni w boju twórcy takich hitów jak Bohemian Rhapsody czy Teoria wszystkiego porywają nas do miasta East Orange w stanie New Jersey, gdzie niepodporządkowująca się wymagającej matce młoda Houston z impetem wkracza w wielki świat muzyki i sławy, z idącym z nimi w grupie nieograniczonym dostępem do proszkowanej autodestrukcji.
Po prostu będę śpiewać
Tak oczywiste zdanie przyświecało Whitney Houston własną muzyczną przyszłość, która zgodnie z zasadą apetyt rośnie w miarę jedzenia bardzo szybko stała się dla niej największym przekleństwem. Wróćmy jednak do tego, co rozpoczęło tę historię. Nastoletnią członkinię lokalnego chóru gospel Whitney (Naomi Ackie) podczas solowego występu w wieczornym klubie bluesowym dostrzega ceniony producent muzyczny (w tej roli jak zwykle znakomity Stanley Tucci) i otwiera przed nią drzwi do niemającego granic świata bogactwa i międzynarodowej kariery. Ameryka w mgnieniu oka zaczyna nazywać ją swoją ulubienicą, dziewczyna z niewielkiego miasta nie staje się ikoną wyłącznie czarnoskórych; kocha ją niemal każdy meloman, od kiedy jej niezapomniane utwory po raz pierwszy pojawiają się w radio. Utalentowana wschodząca gwiazda dla nowych możliwości wynikających z kontraktu musi jednak poświęcić całe dotychczasowe życie, w tym najważniejszą – miłość do przyjaciółki Robyn (Nafessa Williams), z którą związek jest zmuszona ukrywać przez wiele lat. Podróżujemy w czasie od obiecujących początków, do lat największej świetności Houston, poznajemy największe tajemnice jej prywatnego życia, szczególną uwagę poświęcając destrukcyjnej relacji z piosenkarzem Bobbym Brownem, którego w perspektywie czasu możemy postrzegać jako jedną z głównych przyczyn ostatecznego upadku królowej amerykańskiej sceny. To ich wspólne wieczory pachnące drogim alkoholem i zabarwione narkotyczną beztroską nie pozwalały Whitney wychodzić następnego dnia do wielotysięcznej publiczności i dotychczasową legendę, jaka swoimi hitami łączyła wszystkie pokolenia, okryły hańbą i licznymi skandalami, przez które jedynym ratunkiem na ocalenie jej dobrego imienia był kilkumiesięczny odwyk. I właśnie wtedy, po pamiętnym powrotnym występie w programie Oprah, gdy największy głos swojego pokolenia wydawałoby się, wrócił do gry, następuje załamanie, dawny płomień przygasa, ustępując miejsca wypaleniu i skłonnościom samobójczym. Nikt oprócz samej Whitney nie jest już w stanie wyciągnąć jej z nałogu, co jak dobrze wiemy, musiało doprowadzić do tragedii.
Aktorski skład marzeń
Nie boję się stwierdzenia, iż I Wanna Dance with Somebody to jedna z najlepszych biografii muzycznych ostatnich lat. Zasługa, jak można było się spodziewać, leży tu w dużej mierze po stronie znakomitego aktorstwa całej ekipy – począwszy od ról epizodycznych i drugoplanowych, jak chociażby postaci Cissy Houston zagranej przez Tamarę Tunie czy niesłychanie charyzmatycznego i opiekuńczego ojca sukcesu Whitney Clive’a Davisa, aż do odtwórców głównych postaci mamy do czynienia z wyczynami aktorskimi, a w przypadku Naomi Ackie portretującej Whitney pozostaje tylko zdejmować czapki z głów. Artystka niemal w każdej dotychczasowej produkcji, a szczególnie w drugim sezonie The End of the Fucking World pokazała klasę i już wtedy wiedzieliśmy, że ma nam jeszcze wiele do zaoferowania. Kreacja Whitney to zapewne jej życiówka – jest autentyczna, niezwykle naturalnie przychodzi jej odtworzenie metamorfozy piosenkarki, od naiwnej i delikatnej dziewczynki, po seksowną, pewną siebie, jednak może nawet i bardziej przez to zagubioną kobietę, jaka gdzieś pomiędzy kolejnymi nagrodami Grammy, koniecznością ukrywania swojej orientacji i nieudanym małżeństwem zatraciła poczucie kontroli i wplątała się w spiralę uzależnień, z którą samodzielnie nie potrafiła sobie już poradzić. Rola Ackie zasługuje na uznanie w zbliżającym się sezonie gali wyróżnień filmowych, które z pewnością dostrzegą jej wyjątkową lekkość grania i poświęcenie, z jakim przygotowywała się do udziału w filmie. Zastanawia i po części rozczarowuje jednak tak niewielki udział głosu aktorki w scenach koncertowych – w większości występów słyszymy autentyczną Whitney, imponujące i zbyt mało wykorzystane umiejętności wokalne Naomi Ackie poznajemy jedynie na samym początku seansu.
I Wanna Dance with Somebody to wyjątkowo udana projekcja pod względem wizualnym – ogromną rolę odgrywają tu kostiumy całkowicie oddające znaną nam Whitney, za które w filmie odpowiadała Charlese Jones. Mocne, żywiołowe kolory i w odpowiednich momentach dynamiczna praca kamery występują tu jako ukoronowanie osobowości piosenkarki, jak i dodają całej entuzjastycznej otoczce filmu jeszcze więcej życia, efektownie zwieńczając warstwę fabularną.
Oszczędna pikanteria
Jak na amerykańskie kino biograficzne przystało, na ekranie widzimy tylko to, co delikatnie wzruszy, pokrzepi, oszczędza się nam natomiast tego, co postawiłoby Houston w zbyt negatywnym świetle. Temat jej uzależnienia, lat w całkowitym życiowym dołku, kiedy powrót na scenę był niemal absurdalny, opisany jest minimalnie, w jedynie kilku przelotnych ujęciach mamy okazję zobaczyć skutki jej romansu z narkotykami i alkoholem. Dużo czasu poświęcamy zaś relacjom jej życia osobistego, w szczególności owianego tajemnicami i niedopowiedzeniami związku z Robyn Crawford, o którym od samego początku ich znajomości wiedzieli bliscy obu kobiet, a co skrzętnie zamiatano pod dywan dla dobra kariery Houston. Mocne sceny konfrontacji wokalistki z najbliższymi robią wrażenie, co w dużej mierze przypisać możemy świetnemu scenariuszowi autorstwa Anthony’ego McCartena, którego umiejętności mogliśmy prześledzić chociażby podczas seansu Bohemian Rhapsody. Z filmu bije naturalność, brak pretensjonalności i usilnej gloryfikacji tego, co w życiu Houston było niekwestionowaną porażką. Boleśnie prawdziwie ukazuje konsekwencje sławy pozbawionej zahamowań, zostawiając miejsce na emocjonalne rozważania, każdego bohatera traktując indywidualnie i wielopoziomowo. Nie znajdziemy tu postaci szarych, sztampowych i wrzuconych na siłę – fantastyczny dobór obsadowy w połączeniu ze scenariuszem i niekonwencjonalną wizją reżyserską tworzy z I Wanna Dance with Somebody nie tylko jedną z wielu biografii budowanej na tym samym schemacie od zera do bohatera, ale nadaje filmowi niepowtarzalności, a zarazem niezwykłej łatwości w odbiorze – 2,5 godziny spędzonych w kinowym fotelu niemal się nie odczuwa.
Chciałoby się zobaczyć więcej, mocniej, intensywniej. Najnowsza biografia Whitney Houston to hołd złożony w większości dobrym wspomnieniom z jej życia, nie chodzi tu też o to, by z ikony i idolki milionów nagle stworzyć postać owianą niesławą i pośmiertnie odebrać jej niekwestionowanie zasłużoną otoczkę świetności. Jednak mimo wszystko brakuje tu pewnego tąpnięcia i całkowitego rozliczenia się z tym, co faktycznie w jej karierze zadziałało, a co doprowadziło ją do upadku. Rozczarowuje zwłaszcza zakończenie, chociaż poprzedzone rewelacyjną indywidualną sceną Ackie tuż przed śmiercią Houston, jednak niezaspokajające podbudowywanych od przynajmniej kilkunastu minut oczekiwań widza. Sekwencja końcowa wydaje się niedokończona, pozbawiona pomysłu, ciągnięta nieco zbyt usilnie, chwiejąc zachwytem, który wywoływało całe rozwinięcie. Mocne zwieńczenie tej historii jeszcze bardziej wyróżniłoby ją spośród reszty muzycznych biografii, a tymczasem plasuje się ona jako wyróżniająca się, lecz zdecydowanie oddalona od wybitności.
To dzieło warte obejrzenia, stworzone z dokładnością, szacunkiem i klasą, co nie oznacza wcale, iż nie chcielibyśmy wyżąć z niego jeszcze więcej mocy i suspensu.