I TAK PO PROSTU… Coś nie wyszło [Recenzja]
Na HBO Max można już oglądać w całości drugi sezon spin-offu Seksu w wielkim mieście – I tak po prostu… Czy dalsze losy bohaterek kultowej serii to to, na co czekali fani?
Przyjaciółki nie na zawsze
Carrie, Miranda, Charlotte i Samantha – te cztery kobiety w swoim czasie udowadniały, że kobieta ma prawo wyboru własnej drogi. Były sobie bardzo bliskie, a mimo to każda szukała w życiu innego rodzaju szczęścia. Carrie – miłości, która nie odbierałaby jej wolności. Miranda – uczucia, które stanowiłoby dobre uzupełnienie kwitnącej kariery. Charlotte – ciepła własnego domu rodzinnego. Samantha – swobody w obdarzaniu i otrzymywaniu względów.
Wyszły na tym różnie. Kilka sezonów SATC i dwa filmy pełnometrażowe prowadziły rzesze fanek przez wyboiste losy przyjaciółek, nieodmiennie bawiąc, nierzadko wzruszając, czasami szokując. Kiedy po latach trzy bohaterki – grająca bowiem Samanthę Kim Cattrall odmówiła udziału w projekcie – postanowiły spotkać się ponownie przed kamerą, parafrazując klasyka, zachwytom nie było końca.
Trochę wody upłynęło
Nie trwały one długo. Brak Samanthy bardzo odbił się na jakości serii. Pomimo że to właśnie ta bohaterka najbardziej, jak się wydaje, luźno podchodziła do życia, była najwyraźniej najmocniej w nim osadzona. Bez niej, tej busoli na zdrowy rozsądek, pozostałe trzy panie obijają się o siebie w bezradnych próbach poskładania swojego życia do kupy.
Niemal dwadzieścia lat po zakończeniu oryginalnej serii kobiety są już w zupełnie innym punkcie. Carrie (Sarah Jessica Parker), wdowa po Bigu, zastanawia się, czy jest w stanie powrócić do czasów sprzed swojego małżeństwa. Miranda (Cynthia Nixon) u szczytu kariery jest tak wypalona, że poszukuje nowych dróg nie tylko na gruncie zawodowym, nawiązując relację z osobą niebinarną – Che Diaz (Sara Ramírez). Charlotte (Kristin Davis), szczęśliwa żona i matka dwojga dzieci, stwierdza, że te dwie role nie do końca wypełniają jej życie. Wszystkie zatem znajdują się w stereotypowo kobiecej fazie „nie wiem, czego chcę, ale chcę tego bardzo mocno”. A jak się już rzekło Samanthy, która zawsze wiedziała, czego chce, i wykazywała się na tyle dużą empatią, że potrafiła naprowadzić przyjaciółki na właściwe tory, zabrakło. W ramach prób zachowania chwiejnej równowagi zatem każda z bohaterek otrzymała swojego satelitę. I tak Carrie poznaje agentkę nieruchomości Seemę Patel (Sarita Choudhury). Charlotte zaprzyjaźnia się z jedną z matek ze szkoły swoich dzieci Lisą Todd Wexley (Nicole Ari Parker), Miranda zaś skraca dystans z prof. Nyą Wallace (Karen Pittman). Oczywiście, każda z dodatkowych bohaterek wchodzi na pokład ze swoimi problemami.
Zmiany, zmiany, zmiany…
Niestety, to nie działa. Nowe bohaterki są boleśnie jednowymiarowe i sprawiają wrażenie zbędnych. To sztuczne wypełniacze, które mają odwrócić uwagę widza od tej jednej, nieobecnej. Nie udaje im się to. Nawet sytuacje, które teoretycznie wywołują odpowiednie emocje, jak rozwód, poronienie, niemożność zajścia w ciążę – tutaj są tylko kolejnymi wątkami do odhaczenia. To nie dla tych pań fani zasiadają przed ekranem i ich losy niewiele ich interesują.
To zaś, co stało się z głównymi bohaterkami serii, w najlepszym razie rozczarowuje. Carrie, która niegdyś dowcipnie i z pazurem opisywała w swoich felietonach najbardziej nawet niedyskretne tematy, nagle staje się nudną – tak, nudną! – wdową, która snuje się po ekranie, najpierw opłakując męża, a potem przemieszczając się pomiędzy kolejnymi apartamentami. Już nie pisze, nie komentuje, nie zwraca na nic uwagi, zamknięta w introwertycznym świecie własnych potrzeb. Nawet, odnalazłszy ponownie miłość, nie jest w stanie wykrzesać z siebie cienia protestu, kiedy Aidan (Chris Corbett) w kuriozalnej scenie dyskusji o tym, że 20-letni, 17-letni i 14-letni syn bardzo go potrzebują, oświadcza, że odchodzi i wróci za pięć lat. Och, nie ma problemu, gdzie mój drink z palemką…?
Miranda, jak to trafnie podsumowało w swoim występie Che, wzięła do ręki kartę z menu LGBT+ i próbuje kolejnych dań. Żadne chyba jednak nie trafiło do jej spragnionego odmiany żołądka. Miranda staje w rozkroku – porzuca dawną siebie, ale nie odnajduje nowej, stając się swoją własną karykaturą, bez charakteru, papierową, wręcz żałośnie smętną.
No i Charlotte. Charlotte, która zawsze wierzyła w siłę miłości i rodziny, ta wyrozumiała, kochana, słodka Charlotte, która nagle przeistacza się w rozczarowaną życiem babinę, której kariera skończyła się, zanim naprawdę się zaczęła. Teraz ta frustratka ciąga swoje dziecko po agencjach reklamowych, żeby spełniało jej młodzieńcze marzenia i odmowę przyjmuje z fochem godnym trzylatki. Bardziej ceni sobie sukienkę swojej córki niż jej aspiracje i plany. A priorytetem jest dla niej wcisnąć się w kieckę z kokardką.
Przedostatnia wieczerza
Ostatni odcinek drugiego sezonu, zatytułowany znacząco Ostatnia wieczerza, miał chyba w założeniu podsumować drogę bohaterek, pokazać, że nie wszystko stracone, że mają jeszcze o co walczyć. Trudno jednak poczuć to po drugiej stronie szklanej tafli. Wokół eleganckiego stołu w mieszkaniu Carrie zbierają się wszyscy, którzy się liczą. Padają wzniosłe w założeniu hasełka, wzruszenie powinno ściskać gardło, ojej, ojej, jakie to wszystkie piękne.
I sztuczne. Nie przemawiają do widza te wymuszone uśmiechy, hipokryzja wylewa się z eleganckich kieliszków. Finałowe sceny z udziałem wszystkich bohaterów dodatkowo potwierdzają, że to, co tak ładnie wyglądało przy wyżej wspomnianej wieczerzy, to tylko teatrzyk na użytek osób postronnych. Przy tym stole nie ma już przyjaciół, nie takich, którzy mogą być wobec siebie bezwzględnie szczerzy, nie narażając się na bycie ocenianym. Te czasy już minęły.
HBO Max ogłosiło, że I tak po prostu… będzie miało sezon trzeci. Nie wiadomo jeszcze, czy akcja śmignie pięć lat do przodu, do momentu, kiedy dzieciątka Aidana będą mogły już sobie poradzić bez tatusia, czy też będziemy czekać wiernie na ten moment, zajmując się urządzaniem kolejnych apartamentów Carrie. Wydaje się, że bohaterki serialu tkwią w martwym punkcie, z którego bardzo trudno będzie je wyrwać. Być może się uda. Być może.