I TAK PO PROSTU… Seks w wielkim mieście bez iskry
Pod koniec zeszłego roku na HBO i HBO GO pojawił się długo oczekiwany spin-off Seksu w wielkim mieście (1998–2004) – I tak po prostu… (And Just Like That…). Kultowy serial śledzący miłosne podboje czterech przyjaciółek z Nowego Jorku przyczynił się nie tylko do ustanowienia pozycji HBO jako giganta rynku seriali, ale przede wszystkim rozpoczął szerszą dyskusję na temat społecznych i kulturowych ról narzucanym kobietom. Nagle wielu olśniło, że kobiety też mogą mieć wielu partnerów seksualnych, choćby na jedną noc, mogą nie chcieć małżeństwa albo dzieci i skupiać się wyłącznie na robieniu kariery. Choć z dzisiejszej perspektywy możemy słusznie mówić, że Seks w wielkim mieście się zestarzał, a słowa padające z ust niektórych bohaterek są rasistowskie, transfobiczne czy zakrawają o slut-shaming, serial jest popkulturowym fenomenem, który do dziś bawi błyskotliwymi dialogami i beztroskimi przygodami ciekawych bohaterek.
Kiedy więc w grudniu recenzowałam dwa pierwsze odcinki I tak po prostu…, nie byłam jeszcze zupełne krytyczna wobec tego, co ujrzałam na ekranie, dając twórcom serialu czas na rozkręcenie się. Z trudem przebolałam nawet nieobecność Samanthy (grająca postać aktorka Kim Cattrall z powodu konfliktów z obsadą nie wyraziła chęci wzięcia udziału w projekcie). Do końca dziesiątego odcinka nie wydarzyło się jednak nic, co by jakkolwiek poruszyło moje wewnętrzne struny i przypominało uczucia towarzyszące mi podczas seansów pierwowzoru z przełomu wieków.
Seks w wielkim mieście przedstawiał świeże spojrzenie na życie czterech pewnych siebie, noszących odważną modę, wychodzących przed szereg kobiet, co było częścią jego ogromnego sukcesu. I tak po prostu… jest odwrotnością tego stanu rzeczy. Carrie (Sarah Jessica Parker), Miranda (Cynthia Nixon) i Charlotte (Kristin Davis) nie rozumieją współczesnego świata i niezgrabnie próbują w nim lawirować, tak jakby od dziesięcioleci nie spotkały w ponad 8-milionowym Nowym Jorku żadnej osoby czarnoskórej czy niebinarnej. To jednak zasługa scenarzystów, którzy na siłę wplatając w życie bohaterek wątki rasy czy płci, sprawiają, że robi się sztucznie i nudno. Idea ekranowej reprezentacji jest mi szczególnie bliska, jednak w I tak po prostu… nie jest ona naturalnym elementem ekranowego świata, lecz specjalną lekcją do odrobienia przez Carrie, Mirandę i Charlotte. Szkoda jednak, że perypetie bohaterek musiano opakować we wszystkie problemy równościowe współczesnego świata. Czyżby życie kilku przebojowych pięćdziesięciolatek nie było wystarczająco interesujące same w sobie?
Charlotte wiedzie upragnione, idealne życie w stylu amerykańskiej żony z lat 50., zajmując się dwiema ukochanymi córkami, organizacją szkolnych eventów i przyjęć dla zamożnych znajomych. Miranda wciąż jest w związku ze Steve’em (David Eigenberg), w którym od jakiegoś czasu nie czuje się spełniona. Zadowolona jest za to ze swojej kariery zawodowej, podejmując studia dokształcające z zakresu praw człowieka tylko po to, aby po kilku odcinkach zupełnie je porzucić.
UWAGA, SPOILER (jeśli nie widziałaś/eś jeszcze serialu, przejdź dalej):
Miranda porzuca edukację i pracę zawodową, która przecież zawsze tyle dla niej znaczyła, aby móc być z ukochaną osobą Che Diaz (Sara Ramirez). Aż ciężko uwierzyć, że Miranda, która nigdy nie była przesadnie romantyczna i zawsze na pierwszym miejscu stawiała samorozwój, nagle porzuca wszystkie swoje ambicje i zachowuje się jak nieporadna, zakochana pierwszy raz w życiu nastolatka.
KONIEC SPOILERA
Carrie, przeszczęśliwa w małżeństwie z Bigiem (Chris Noth), bierze udział w podkaście o związkach i seksie, chociaż brak jej już niegdysiejszej otwartości w mówieniu o tych sprawach. Wbrew pozorom to właśnie ona wydaje się najciekawszą postacią tego serialu. Kiedyś irytująca, roszczeniowa i bardzo egocentryczna, teraz spokorniała, po części ze względu na osobiste straty, jakich doświadczyła.
Największym jednak problemem I tak po prostu… jest nuda. Brak Samanthy, najbardziej wyzwolonej i otwartej z czterech przyjaciółek nie poprawia sytuacji, szczególnie że twórcy co rusz przypominają nam o jej istnieniu. Sztucznie wykreowane problemy bohaterek zabierają całą radość z oglądania, a warto przypomnieć, że Seks w wielkim mieście był niegdyś przede wszystkim czystą rozrywką naszpikowaną błyskotliwymi, zabawnymi dialogami. Serialowi, który niegdyś był odważny i prowokujący, brakuje dawnej iskry i polotu. Twórcy oczywiście zostawiają sobie otwartą furtkę, która prawdopodobnie doprowadzi do kontynuacji serialu, ja jednak nie widzę już dla niego nadziei.