HURRY UP TOMORROW. Narcystyczny klip promocyjny [RECENZJA]

The Weeknda ciągnie do kina. Było to widać w Idolu, który poniekąd był dziwaczną próbą autokreacji ze strony muzyka. Serial produkowany przez HBO (chyba wtedy jeszcze pod starą/nową nazwą) był bełkotliwy i praktycznie nieoglądalny, ale zrobił wokół siebie dużo szumu i w sumie chyba o to chodziło. Kolejny filmowy projekt kanadyjskiego gwiazdora zapowiadał się trochę bardziej poważnie – premierze Hurry Up Tomorrow towarzyszyło mniej fanfar, a obiecywana oniryczna opowieść o zmaganiu się gwiazdy z własnymi demonami brzmiała bardziej ambitnie niż feria nagich ciał i blichtru z Idola. Zmienił się też kluczowy współpracownik – zamiast trochę uwięzionego w klatce sukcesu Euforii Sama Levinsona za kamerą stanął Trey Edward Shults, poważany w spektrum kina niezależnego autor Fal. Razem z The Weekndem i Rezą Fahimem (współscenarzystą Idola) Shults stworzył więc… no właśnie trochę nie wiadomo co.
W Hurry Up Tomorrow wchodzimy w zagadkowy i intensywny sposób – wyraźnie poruszony The Weeknd wychodzi na pulsującą światłami scenę. Równolegle anonimowa bohaterka grana przez Jennę Ortegę puszcza z dymem dom gdzieś w górskich rubieżach USA. Sekwencja otwierająca to trochę popisówka Shultsa, który znów kręci kamerą, przeplata zbliżenia efekciarskimi odjazdami, a to wszystko w neonowej synergii świateł i muzyki, która przywodzi na myśl późne kino Nicolasa Windinga Refna czy Gaspara Noé. Tyle że po spektakularnym otwarciu nie następuje za bardzo uruchomienie właściwej dramaturgii. Hurry Up Tomorrow dalej ciągnie się w tej konwencji, dla fabuły rzucając ledwie skrawki dialogów i interakcji Weeknda z managerem, które z braku konkurencji wypada uznać za ekspozycję. Tak snuje się ten film aż do momentu, w którym protagonista i postać Ortegi się spotkają. Gdy to nastąpi, Shults wreszcie przełamuje dynamikę filmu i to kilkukrotnie, drugą połowę budując na kształt nieco dziwnej obyczajowej dramy (czuć łzawy klimat Fal) pożenionej momentami z gęstym klimatem, którym reżyser przypomina, że ma na koncie także fascynujący neo-horror To przychodzi po zmroku.
Gdyby pod tą trochę chaotyczną i zdecydowanie kakofoniczną powłoką – poza wspomnianymi Refnem i Noem celującą wyraźnie w poetykę Davida Lyncha – kryły się jakieś ciekawe przekazy, artystyczny hazard Hurry Up Tomorrow mógłby się udać. Niestety, wszystko co spółka Shults/Weeknd/Fahim ma do powiedzenia to to, że za sukcesem stoi cierpienie, a artysta jest też smutny i ma nie zawsze poukładane wnętrze. No kto by się spodziewał. Nigdy nikt nic takiego nie powiedział. A The Weeknd przekracza Rubikon pretensjonalności w momencie, gdy w ramach filmu będącego samym w sobie pstrokatą bieda-analizą wnętrza artysty, zaczyna dokonywać analizy i interpretacji własnych piosenek (OK, dla niepoznaki panowie wkładają je w usta Ortegi). Z pewną dozą dobrej woli można doszukać się tu ironii i odczytać to wszystko jako postmodernistyczną zgrywę. Tyle że po ponad godzinie męczenia buły niemal pozbawionego rzeczywistej dramaturgii, trudno wykrzesać z siebie ową dobrą wolę.
Całość wygląda nie tyle jak samodzielny film, co raczej jak rozdmuchany do rozmiarów kinowej produkcji fabularny teledysk. Jeśli skondensować akcję Hurry Up Tomorrow do 4-5 minut i wyobrazić sobie, że całość jest ilustracją do pojawiającej się we wstępie piosenki, mamy klasyczną robotę dla MTV. Nawet udział Ortegi i Barry’ego Keoghana (w roli trochę toksycznego menedżera) wygląda jak casting gwiazd do wysokobudżetowego klipu. Z tym, że płytkość tematów „poruszanych” w filmie Shultsa nie przystoi nawet przebojowi skrojonemu pod komercyjny sukces. Niezależnie od oceny jakości tekstów The Weeknda, nie wystawia on sobie dobrego świadectwa ewidentną potrzebą uzewnętrznienia własnych przemyśleń na temat ich ukrytych znaczeń i głębi w ramach czegoś, co trudno odebrać inaczej niż bardzo ambitną reklamą jego Spotify. Zresztą dosłownie – równolegle z filmem wychodzi album Hurry Up Tomorrow, którego fragmenty są wykorzystane w soundtracku.
Hurry Up Tomorrow mimowolnie skojarzyło mi się z Better Man Robbiego Williamsa. I choć to film Shultsa jest teoretycznie bardziej ambitny i dopieszczony formalnie, z całą impresyjną oprawą, bogatą inscenizacją i nawet kilkoma faktycznie udanymi audiowizualnie scenami, to trudno oprzeć się wrażeniu, że wyśmiewany w Stanach i na TikToku projekt Williamsa był ze wszechmiar bardziej udany. Nawet jako reklama – po seansie Hurry Up Tomorrow byłem tam zmęczony bełkotem wychodzącym ze strony The Weeknda, że nie miałem ochoty odpalić do pisania tej recenzji jego albumu ani playlisty – tak jak zrobiłem to w przypadku Better Man. Właściwie jedyne, co czułem po zakończeniu filmu Shultsa to ulgę, że to się wreszcie skończyło.