search
REKLAMA
Recenzje

BETTER MAN: NIESAMOWITY ROBBIE WILLIAMS. Małpa na estradzie [RECENZJA]

Choć „Better Man” z wierzchu jest dość klasyczną realizacją formuły muzycznego biopicu, jest przede wszystkim rozliczeniem Robbiego Williamsa z samym sobą.

Tomasz Raczkowski

25 stycznia 2025

REKLAMA

Kim jest Robbie Williams? Jak pokazał backlash wobec promocji filmu poświęconego jego biografii, Ameryka tego nie wie. Reszta globalnego rynku już bardziej coś kojarzy, ale chyba nikt poza Wyspami Brytyjskimi nie jest w stanie zrozumieć, jak wielką gwiazdą był na przełomie wieków piosenkarz. Chłopak z północnej Anglii, który zaczynał jako łobuz z boysbandu (skądinąd również jednego z najpopularniejszych w swoim czasie), w kilka lat stał się nie tylko kimś, kto brał szturmem listy przebojów, ale poważanym artystą popowym. Teraz gdy jego gwiazda lśni już dużo mniejszym niż niegdyś blaskiem, wydaje się, że wysokobudżetowy biopic o karierze Roberta ze Stoke-upon-Trent to marketingowy stunt, zawadiacka próba wpisania się w nurt wyznaczany przez Bohemian Rhapsody i Rocketmana, zrobienia zasięgów i wyciśnięcia jeszcze paru funtów (raczej ich niż dolarów) z dawnej chwały. Jednak już z daleka – po małpiej masce łypiącej na nas z plakatu i zwiastunów – widać, że Better Man: Niesamowity Robbie Williams przynajmniej próbuje wyróżnić się czymś nieco bardziej kreatywnym, niż wskazywałby podręcznik muzycznej biografii. Bo Better Man nie tyle kapitalizuje sławę muzyka, co stara się odpowiedzieć na pytanie: kim jest Robbie Williams?

Zacznijmy od słonia w pokoju – a właściwie małpy. Osobom nieco zaznajomionym z twórczością Williamsa ten trick może wydać się znajomy. W piosence Me and My Monkey małpa była figurą uzależnienia, ucieleśnieniem mrocznej strony sławy. Choć w Better Man utworu tego nie usłyszymy (a szkoda), małpa powraca tu znów jako metaforyczna tożsamość, za pomocą której Williams mierzy się z własnymi demonami i brzemieniem zawrotnej kariery. Ten zabieg jest zresztą wyjaśniony wprost tuż przed filmem przez samego zainteresowanego, który informuje, że ideą stojącą za Better Man było pokazanie Robbiego Williamsa takim, jakim widzi się on sam – pokracznego, niedoskonałego i odstającego. Czy to z ust właściciela szeregu złotych i platynowych płyt udawana skromność, ironia, prowokacja? To kolejne pytanie, przed jakim stawia nas Williams i reżyserujący historię jego życia Michael Gracey.

REKLAMA

Pominąwszy małpę, Better Man nie zaskakuje niczym niecodziennym w warstwie narracji i jej struktury. Opowieść zaczynamy w raczej posępnej robotniczej dzielnicy Stoke, gdzie siedzący z babcią przed telewizorem mały Robert Williams, zapatrzony w marzącego o estradowej karierze ojca, śni o byciu kimś. Szansą na realizację tego snu jest casting do nowego boysbandu, który zmienia bieg życia nieszczególnie poza tym uzdolnionego Roberta – wykorzystując jedyny atut, jaki swoim zdaniem ma, a więc łobuzerską bezczelność, dostaje się jako „piąte koło u wozu do” Take That, z którym już jako Robbie od gejowskich klubów w kilka lat dochodzi do krajowej sławy. Potem, zgodnie z klasyczną mechaniką tego typu opowieści, mamy wykolejenie, odejście z Take That, ambitny plan wystartowania solowej kariery, kilka wzlotów, jeszcze więcej upadków, aż do kulminacyjnej próby-triumfu, którego funkcję pełni tu koncert w Knebworth w 2003 roku.

Przez cały ten czas towarzyszy nam Jonno Davies „przebrany” w generowany komputerowo technologią motion capture kostium szympansa pośród ludzi. Zza kadru tu i ówdzie swoje dorzuci również sam Williams, nawigując narrację przez kolejne etapy i zakręty. To o tyle przydatne, że Gracey nie traci specjalnie czasu na skrupulatne sygnatury czasowe, a Better Man to bardziej luźniejszy montaż scen z życia Williamsa, przechodzących nierzadko w musicalowe numery (obowiązkowo do przebojów Anglika) niż koherentny wykład o historii jednego życia. Ale twórcy nie udają, że jest inaczej.  I nie chodzi im o stworzenie klarownego mitu o drodze zdolnej jednostki do sławy. Better Man w zamian opowiada o zmaganiach równocześnie wątpiącego w swoją wyjątkowość i wierzącego  w nią Williamsa z samym sobą. Na każdym etapie drogi towarzyszą mu złowrogie grymasy jego wcześniejszych inkarnacji, przypominające, że jest niewartym uwagi nikim bez talentu. Jego sukcesy podcinane są przez postępującą depresję i galopujące uzależnienia, a medialna maska niegrzecznego chłopca o imieniu Robbie jest w rzeczywistości tarczą, za którą chowa się cierpiący Robert. Tutaj nad wyraz zręczna okazuje się centralna figura małpy, podkreślająca poczucie wyobcowania Williamsa, który sam z siebie robi widowisko w drodze do realizacji dziecięcego marzenia.

Oddać należy, że wykonanie filmowe tego rozliczenia jest bardzo atrakcyjne. Better Man to kinowy ekwiwalent dobrze napisanej i nagranej popowej piosenki – nie sili się na nowatorskość, tu i ówdzie puszcza oko, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom wobec biografii sławnej osoby i robi to w taki sposób, jakiego należy oczekiwać od fachowców. Poszczególne sekwencje są świetnie skonstruowane (moim faworytem jest tu rewelacyjna scena gorzkiej rozmowy Robbiego w kombinezonie odchudzającym z przyjacielem z dzieciństwa), a postać główna – choć za maską CGI – dojmująco wiarygodna. Zresztą praca zarówno ekipy od efektów i charakteryzacji, jak i samego Daviesa zasługuje na brawa, bo to robota na poziomie zbliżonym do nowych wersji Planety Małp (zresztą za ten element Better Man otrzymał właśnie nominację do Oscara). Mając takiego bohatera, Gracey konstruuje zaś sprawnie działający dramat muzyczny, w którym rodzaj ekranowej spowiedzi Williamsa wybrzmiewa bez fałszu. Nawet jeśli jest to w całości jego kreacja, nie czujemy się jak w ego tripie narcyza – bardziej zaglądamy za jego maskę showmana.

Choć więc Better Man z wierzchu jest dość klasyczną realizacją formuły muzycznego biopicu, to przede wszystkim rozliczenie Robbiego Williamsa z samym sobą. Czy film kończy się na nucie mówiącej „jestem k**** dobry w tym, co robię”? Tak. Ale nie odbiera to wartości całej podróży. Wręcz przeciwnie, brzmi to wzruszająco autentycznie po obserwowaniu jak nieszczęsna małpa-Williams próbuje sama się nie unicestwić. Być może najciekawszym elementem Better Man jest jego przesłanie. Portret sławy Williamsa, mimo że daleko mu do tragedii, jest gorzki i wybrzmiewa z niego wprost puenta: uważaj, o czym marzysz, bo żeby być kimś, trzeba często całej tej maskarady nienawidzić. Sam Williams zaś samoświadomie przyznaje, że robi w zasadzie jedyne, co był w stanie wymyślić jako dzieciak i w czym nie był zupełnie niekompetentny. Jasne, są w tym pokłady artystowskiej pozy, a autoironia i skierowane na samego siebie ostrze żartów nie pierwszy raz jest jego strategią budowania wizerunku. Ale w Better Man możemy mu bez mrugnięcia uwierzyć, że rzeczywiście postrzega się przez figurę małpy i to, co o sobie mówi, jest przynajmniej w dostatecznym stopniu szczere.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA