WAVES. Arcydzieło!
Wyobraźcie sobie ogromne kino, w którym około pięćdziesięciu osób równocześnie płacze. Zapewniam was, że nie był to szloch zwyczajny. Brzmiał niczym orkiestra symfoniczna. U wszystkich trwał dosłownie tyle samo, zaczynał się w tych samych momentach i w podobnych się kończył. Cała sala i każdy z osobna przeżywali burzliwe upojenie podczas pierwszej prezentacji filmu Waves w reżyserii Treya Edwarda Shultsa. Wychodząc z sali, pomyślałem sobie, że strach będzie kiedyś do niego wrócić – zostało tu powiedzianych tyle rzeczy, które kompletnie pomijamy każdego dnia. Nie zdziwił mnie fakt, że po drodze usłyszałem dwie podobne sentencje, będące parafrazą moich własnych myśli. Magia kina czy strach przed prawdą o życiu? Przekonajmy się.
Panuje powszechne przeświadczenie, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Doznajemy szerokiego spektrum emocji, odczuwamy, pragniemy, poszukujemy miłości i zrozumienia. I podobno umiemy uczyć się na błędach. Reżyser Waves poddaje tę tezę diagnozie. W arcyciekawym, dwugodzinnym przedstawieniu krzyczy widzowi prosto w twarz: „Czy naprawdę w to wierzysz? Czy naprawdę myślisz, że jesteś jedynie człowiekiem i możesz sobie pozwolić na każdy czyn? Czy twoja samowolka zostaje ci z góry wybaczona bez swoistej refleksji nad tym, co zrobiłeś?”. Pyta, wrzeszczy, uderza. Prawy sierpowy idzie w ruch. Lewy też. Przed oczami ciemność. A za nią odpowiedzi na nurtujące nas pytania w formie obrazów, kadrów, zbliżeń i panoram.
Waves od początku pragnie być czymś więcej niż zwykłym dramatem familijnym. Rozpoczyna się ekstrawagancko, przy akompaniamencie soundtracku stworzonego przez Trenta Reznora (Nine Inch Nails) wprowadza nas w miasteczkową idyllę i życie Tylera, granego przez Kelvina Harrisona Juniora. Chłopak ma wszystko, o czym nastolatek może zamarzyć – kochającą rodzinę, dziewczynę, sukcesy zarówno w szkole, jak i poza nią. Zaczyna się nowy rok, a z nim nowe imprezy, zawody i spotkania. Błogostan zostaje jednak naruszony, gdy nadopiekuńcza mama i wciąż naciskający ojciec doprowadzają chłopaka do kolejnych emocjonalnych wybuchów. Tyler przestaje wytrzymywać i pokazuje swoje nowe oblicze. Oblicze młodzieńczej frustracji. Problemy XXI-wiecznych nastolatków zostają tu ukazane w najbardziej zatrważający sposób.
Struktura Waves przypomina Drugie oblicze. Film podzielony jest na dwie części – w tej pierwszej mamy do czynienia w większości ze złem, a druga stanowi odkupienie poprzedzających ją wydarzeń. Reżyser pokazuje nam wprost: życie to nie bajka. Nawet to najlepiej ułożone może w każdej chwili się pokruszyć. Czyny mają konsekwencje, a my nie jesteśmy bogami, panami czyjegoś losu. Pomimo faktu, że jesteśmy tylko ludźmi, musimy być z naszych czynów rozliczani. Nie przeszkadza to jednak w tym, by naprawić popełnione błędy lub pokonać trapiące nas przeszkody. Bohaterowie filmu wyczuwają nawzajem swoje emocje bez słów, jakby za pomocą impulsów wysyłanych przez neurony komunikowali się ze sobą w najtrudniejszych momentach życia. Strata ojca, dziecka, rozłam rodziny, sprzeczki i konflikty – w tym świecie jest to na porządku dziennym, wzrusza i przytłacza, ale musimy pamiętać, że to nie tylko „ten świat”. To bolesny obraz naszej rzeczywistości.
Projekt ten nie udałby się, gdyby nie wizja Treya Edwarda Shultsa. Niesamowita czułość i wrażliwość płynące z tego filmu wydobywają w nas niebotycznie popaprane emocje, jakbyśmy oglądali spektakl totalny, jakbyśmy popijali ambrozję należącą do bogów, mieli styczność z kamieniem filozoficznym. To, co reżyser wyprawia na ekranie z kamerą, jest po prostu fascynująco dobre – z mistrzowską zręcznością manewruje pomiędzy kadrami i przechodzi pomiędzy scenami. Na ekranie dzieją się rzeczy niewyobrażalne, a tempo filmu w połączeniu z wyzwalającym koszmary scenariuszem serwuje nam rollercoaster bez trzymanki.
Waves to wielki film, kompletny, świadomy, przemyślany – jest w nim wszystko, co powinno się znaleźć w najlepszym dramacie. Powszechne schematy zostają poddane pod wątpliwość, a problemy rodzinne zobrazowane obiektywnie i naprawdę realistyczne. Jest tu miejsce na miłość, ale i na upadek. To po prostu życie. W odsłonie tak przytłaczającej, że z seansu wyjdziecie zupełnie odmienieni.