HERETIC. Wiara czyni cuda [RECENZJA]
Czy istnieje coś bardziej przerażającego niż wizja przedwiecznej istoty, która podgląda i ocenia wszystkie nasze czyny, aby na sam koniec wydać werdykt decydujący o tym, w jakich warunkach spędzimy nieskończoność? Chyba tylko jedno: wizja kompletnej pustki. W ten sposób sprawę stawia przynajmniej Pan Reed (Hugh Grant). W kluczowym momencie Heretica uwięzione w jego domu bohaterki otrzymują możliwość wyboru. Oto stoją przed nimi dwoje drzwi: nad jednymi widnieje napis „wiara”, nad drugimi zaś „niewiara”. Wybór, którego dokonają, ma zadecydować o ich życiu – a przynajmniej tak nam się w tym momencie wydaje.
Twórcy Heretica Scott Beck i Bryan Woods nieustannie pogrywają sobie z naszymi oczekiwaniami odbiorczymi. Zabawę zaczynamy na dobrą sprawę już w pierwszej scenie. Dwie młode mormońskie misjonarki – siostra Paxton (Chloe East) i siostra Barnes (Sophie Thatcher) – siedzą na ławce i rozmawiają… o rozmiarach prezerwatyw. Konwersacja jest lekko niezręczna, trochę krindżowa – widać jak na dłoni, że jedna z bohaterek odnajduje się w tych tematach znacznie lepiej od drugiej. Przez pierwszych kilkanaście minut oglądamy codzienną posługę misjonarek. Dziewczyny tachają za sobą rowery, pytając mijających je przechodniów, czy nie znaleźliby kilku minut na rozmowę o naszym zbawicielu Jezusie Chrystusie. Jak nietrudno się domyślić: z raczej marnym skutkiem. Uśmiechem na ich propozycję reaguje dopiero Pan Reed – starszy mężczyzna, którego adres bohaterki otrzymały od przełożonych swojego Kościoła.
Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie, oczekując scen rodem z Obecności czy Sinistra. Owszem, bez problemu odnajdziemy w Hereticu elementy, które odruchowo skojarzymy z repertuarem kina grozy: dom na odludziu, ekscentrycznego gospodarza, problemy z elektrycznością. Kamera Chung Chung-hoona (stałego współpracownika Park Chan-wooka) wyłapuje niepokojące fragmenty wystroju wnętrza – dziwne wybrzuszenia kotary, tajemnicze drewniane posążki, mroczne rzeźby poustawiane w rogach korytarzy. Pełen pakiet. Wszystko to służy jednak duetowi reżyserskiemu wyłącznie do zbudowania określonej atmosfery – gatunkowej otoczki, która ma towarzyszyć seansowi, czyniąc go dodatkowo atrakcyjnym, zarówno wizualnie, jak i komercyjnie. W gruncie rzeczy Heretic nie jest bowiem horrorem, lecz naprawdę udaną, bo szalenie zabawną czarną komedią.
Dość powiedzieć, że przeważająca większość filmu Becka i Woodsa to właściwie wykład na temat historii religii, jaki Pan Reed wygłasza przed swoimi zakładniczkami. I jasne, mam świadomość, że na papierze nie brzmi to zbyt zachęcająco: stary dziad zamyka w domu dwie kobiety, aby wytłumaczyć im działanie świata. Inteligentnie napisany scenariusz i wybitnie zabawny Hugh Grant sprawiają jednak, że długaśne monologi bohatera ogląda się znakomicie, jednocześnie doceniając ich walor intelektualny i walcząc o oddech między kolejnymi wybuchami śmiechu. Bo czego tutaj nie usłyszymy? Różnice ideologiczne między judaizmem, chrześcijaństwem, islamem i mormonizmem Reed tłumaczy, wyciągając z szuflady coraz bardziej wymyślne edycje Monopoly. Podobieństwa między religiami wyjaśnia natomiast, powołując się na plagiaty (tudzież daleko posunięte inspiracje), jakich dopuszczali się na przestrzeni lat twórcy muzyczni – od The Hollies, przez Radiohead aż do Lany Del Rey. Bohaterki słuchają tego wszystkiego z rozdziawionymi ustami, bardzo długo nie potrafią wydusić z siebie choćby słowa sprzeciwu. Jeżeli Heretic jest horrorem, to horrorem obcowania z kimś 20 razy inteligentniejszym i bardziej oczytanym od nas – kimś, z kim się nie zgadzamy, a kto bezlitośnie orze nasz światopogląd za pomocą „faktów i logiki”.
Zdolności retorycznych można Panu Reedowi jedynie pozazdrościć. To psychopata-intelektualista, namiętny czytelnik Richarda Dawkinsa; samozwańczy demiurg, sprawujący – przynajmniej do czasu – pełną kontrolę nad rozwojem wydarzeń. Siła perswazji oraz metody manipulacji, jakimi dysponuje, są imponujące – szybko zasiewa wątpliwości w głowach pary nieszczęsnych słuchaczek, przy okazji przekabacając na swoją stronę co bardziej niezdecydowanych i otwartych widzów. Przychodzi mu to łatwiej o tyle, że wciela się w niego Hugh Grant. Kariera aktora znajduje się obecnie na etapie, który w anglojęzycznym internecie zwykło określać się wdzięcznym terminem villain era. Z prawdziwie brytyjskim wdziękiem Grant wciela się w kolejne czarne charaktery: Forge’a z Dungeons & Dragons, Phoenixa Buchanana z Paddingtona 2, Fletchera z Dżentelmenów. W każdym z wymienionych filmów jest świetny, ale w żadnym nie jest tak dobry jak w Hereticu. Ekran należy tutaj do niego – pozycja widza zrównuje się na kilkadziesiąt minut z pozycją bohaterek. Oglądamy i słuchamy Granta z mieszanką przerażenia, podziwu i rozbawienia. Każda kolejna linijka dialogowa jest zaskoczeniem, każda dostarczona jest z mistrzowską precyzją i opanowaniem mimiki. Dopóki Heretic pozostaje wywodem/popisem aktorskim Granta, dopóty film Becka i Woodsa jest dziełem ekscytującym, niemalże bezbłędnym.
Sytuacja ulega stopniowemu pogorszeniu, gdy Beck i Woods zaczynają odkrywać karty. Ciągła potrzeba zaskakiwania doprowadza ich do miejsca, z którego nie da się wyjść obronną ręką. Zakończenie Heretica jest nie tyle absurdalne, ile absurdalnie rozczarowujące – a wystarczyło skończyć film parę scen wcześniej i pozostawić widzów w słodkiej niewiedzy, co do prawdziwych intencji i metod działania antagonisty (co korespondowałoby zresztą z ogólnym wydźwiękiem fabuły). Ostatnie kilkanaście minut nie przekreśla jednak wszystkich dobrych rzeczy, które oglądaliśmy wcześniej. Heretic to wciąż świetny film: zabawny, angażujący, stymulujący intelektualnie, jak określiłby to jeden z bohaterów The Brutalist, z życiową rolą Granta. Gwarantuję wam, że po seansie sami zastanowicie się kilkukrotnie, które z zaproponowanych drzwi byście wybrali. Nawet jeżeli koniec końców nie ma to większego znaczenia.