THE BRUTALIST. To nie jest kraj dla nowych ludzi [RECENZJA]
W Wenecji mówi się, że to film-monolit. I chyba coś w tym musi być, skoro najnowsze dzieło Brady’ego Corbeta otrzymało aż 12-minutową owację w trakcie swojej premiery.
Trudno pisze się o tym filmie, a powodów jest przynajmniej kilka. Po pierwsze – to 3,5 godzinna epopeja o nieziszczonym amerykańskim śnie, który – przez kilka nieprzewidywalnych czynników – zamienił się w tragiczną kulę śnieżną, niszczącą wszystko na swoim kroku. Ten film na nawet 15-minutowy interwał, dzielący go na dwie zróżnicowane, ale łączące się w jedną całość formalne teksty. Po drugie – naprawdę wiele w tym treści i kontekstów, które łączą się poprzez niespodziewane, fabularne zwroty akcji, znane wszystko jako typowe „plot twisty”.
The Brutalist zasługuje na pełnoprawny esej, ale spróbujmy zawrzeć wszystko w tej krótkiej recenzji. Dramat Corbeta opowiada w węgierskim architekcie żydowskiego pochodzenia, László Tothcie (Oscarowa rola Adriena Brody’ego), który w 1947 roku emigruje do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia. W Ameryce ma swojego kuzyna, co w teorii daje mu lepszy start, ale trochę to jeszcze potrwa, zanim dołączy do niego jego ukochana żona (Felicity Jones). Jego talent zauważa jednak amerykański magnat (świetny Guy Pearce), który zleca mu budowę swojego opus magnum. Nasz bohater nie wie jeszcze, że podpisany kontrakt wpłynie na jego życie prywatne, a także na to, jak dokładnie będzie wyglądał jego „American dream” przez następne trzydzieści lat. W głębi duszy to tak naprawdę życie na tragicznej jawie; sen, z którego nie będzie dało się tak prędko obudzić. Przypomina to zaginioną nowelę Steinbecka, w której każda postać ma swoje miejsce w szeregu i koniec końców może rzutować na końcowe rozdanie finałowych kart.
Najbardziej inspirujący zdaje się być natomiast wielki powrót Adriena Brody’ego, który przez ostatnich kilka lat nie dokonywał zbyt wielu słusznych decyzji aktorskich – to chyba taki przypadek Jake’a Gyllenhaala, ale u tamtego sytuacja ma się znacznie gorzej. 51-letni Amerykanin w przekonujący sposób wciela się w żydowskiego architekta, który, pomimo ogromnego talentu, brawurowej osobowości i charyzmy, nie jest poważnie traktowany przez swoich pracodawców. Dlaczego? Ponieważ jest Żydem – tylko tyle i aż tyle, ale w perspektywie amerykańskich klas wyższych postać Brody’ego i jego rodziny należy właśnie do ludzi tej „drugiej kategorii”. Nic dziwnego, że László znajduje zrozumienie u pewnego czarnoskórego pracownika budowy, który staje się jego najlepszym przyjacielem. Oboje wywodzą się z podobnego społecznego backgroundu i wiedzą, co to znaczy nie być traktowanym w pełni na serio. II Wojna Światowa dawno się już skończyła, a rasizm powinien już nie istnieć, ale świat nigdy nie był kolorowy, a raczej stały i czarno-biały.
I to dlatego László zaczyna odchodzić od swojego poprzedniego, bezproblemowego charakteru na rzecz wybuchowego charakteru, wyrzeźbionego przez kapitalistyczną rywalizację i wygórowane wymagania. Skoro traktują go jak przysłowiowego „śmieca” w kraju mającym być kolebką cywilizacja, László zrobi wszystko, aby dokończyć swój projekt, tworząc pomnik trwalszy niż ze spiżu. Tylko w ten sposób udowodni innym (jak i samemu sobie), że jest coś wart. Że cała jego kultura i tradycja wciąż są i zawsze będą coś znaczyć.
Na żadnym z dotychczasowych festiwali ze świętej trójcy (poza Wenecją Cannes i Berlinale) nie byliśmy świadkami takiego filmu-zjawiska, przy którym nie pojawiały się praktycznie żadne negatywne głosy. Niech świadczą o tym oklaski już po pierwszej połowie filmu, kiedy pojawił się 15-minutowy interwał, natomiast wszyscy krytycy na pokazie prasowym zaczęli klaskać, domagając się drugiej części tego filmu-monumentu. Te piętnaście minut mijało wszystkim jak wieczność, a kiedy doszło do końcowego odliczania, cała sala szalała, na głos wyliczając te dziesięć sekund.
I właśnie ten film to takie kontrolowane szaleństwo, które z drobnych subtelności zaczyna przeradzać się w zupełną jazdę bez trzymanki. Zawiść, pycha, niezrozumienie, strach, pożądanie i rozłam osobowości – każdy z tych elementów odnajdziecie w The Brutalist Brady’ego Corbeta. Filmie, który być może jest arcydziełem. A jeśli nie, to przynajmniej odświeżeniem klasycznej formuły amerykańskiej epopei, której po prostu nie można przegapić.