search
REKLAMA
Recenzje

HALLOWEEN ZABIJA. Wasz ulubiony horror show

Nowe sequele Halloween to trochę taki coroczny horror-show, po którym wiadomo, czego się spodziewać, wiadomo, że jest niewyszukany, ale też cieszy.

Tomasz Raczkowski

25 października 2021

REKLAMA

Markę, jaką posiada tytuł Halloween, trudno przecenić. Kultowy film Johna Carpentera z 1978 roku stał się popkulturową ikoną – chyba mało kto nie kojarzy upiornej maski i robotniczego kombinezonu Michaela Myersa, które stały się rodzajem uniwersalnych atrybutów slasherowego zła, pociągając za sobą całą serię kontynuacji. Ostatnią z nich był sequel-reboot z 2018 roku w reżyserii Davida Gordona Greena, unieważniający wszystkie rozwinięcia oryginału (włącznie z Halloween 2 nakręconym przez samego Carpentera) i dopisujący do starcia Myersa z Laurie Strode drugi rozdział po 40 latach. Choć niepozbawiony wad, ów hołd dla Carpenterowskiego klasyka był na tyle udany i dobrze przyjęty, że zapracował na sequel, który otrzymujemy od Greena w prezencie na Halloween AD 2021.

Choć od premiery pierwszego/drugiego Halloween w naszym świecie minęły trzy lata, w Haddonfield wciąż jest rok 2018. Halloween zabija jest bezpośrednią kontynuacją poprzednika i podejmuje akcję dokładnie w miejscu, w którym poprzednio zostawiliśmy Laurie, Karen i Allyson. W istocie akcja nowego filmu Greena zamyka się w zaledwie kilku godzinach październikowo-listopadowej nocy rozpoczętej trzy lata temu. Oznacza to, że bohaterkom nie dane jest ani pocieszyć się zwycięstwem nad demonicznym Myersem, ani też opłakać zmarłych. Nim ranna Laurie trafi do szpitala, słynny zabójca, cały i zdrowy, powraca, by siać postrach wśród uroczych domków z ogródkami. Pomysł na takie rozwinięcie historii z jednej strony odbiera co prawda wagę finałowej masakrze z Halloween, ale z drugiej strony o tyle ma sens, że twórcy oszczędzają nam już ponownego nakręcania akcji i od razu przechodzą do rzeczy. Dorzucają więc do puli kilka nowych postaci – ocalałe dzieci z klasycznego oryginału – i zabierają się do kolejnego spektaklu krwawej sieczki dokonywanej przez Myersa (głównie) przy pomocy noża.

Pominięcie mozolnego związywania akcji ma sens o tyle, że Green do spółki ze scenarzystami Dannym McBride’em i Scottem Teemsem nie mają zupełnie pomysłu na tworzenie jakiejkolwiek historii wokół kolejnego powrotu Myersa. W 2018 roku udało im się całkiem zgrabnie pokazać Haddonfield cztery dekady później, z legendą Myersa wiszącą widmowo nad sielskim krajobrazem, okaleczoną psychicznie Laurie i medialną ekscytacją wokół makabrycznej historii, która jak w groteskowym śnie wydarza się ponownie i dosłownie oddaje Michaelowi jego maskę. Tego rodzaju metagierki nie przeszłyby już drugi raz. A w warstwie fabularnej Greenowi i spółce nie starcza inwencji na nic innego niż przetwarzanie tropów z oryginału Carpentera, co boleśnie uzmysławia generyczne wydobycie dla nowego scenariusza Tommy’ego, Marion i Looniego, czyli ocalałych dzieciaków z pierwszej części. Bez żadnej podbudowy, ot, pojawiają się i oznajmiają: „my jesteśmy tamtymi dziećmi” i od teraz ciągną fabułkę do przodu jako dowódcy kolejnej obrony przed Myersem. Do tego dostajemy jeszcze wymuszone backstory szeryfa Hawkinsa, dające pretekst do rekonstrukcji końcówki filmu z 1978 roku, i ramę, w której osadzona zostaje nowa jatka.

To największa słabość Halloween zabija – kompletna przezroczystość zarówno postaci, jak i całej akcji. Nawet Jamie Lee Curtis jako Laurie Strode, która jako tako ciągnęła Halloween jako babcia twardzielka całe życie przygotowująca się na powrót Boogeymana, tym razem jest niemal zupełnie zmarginalizowana, leżąc w szpitalu i raz na jakiś czas strzelając jakimś bon motem. Jej córka i wnuczka zaś odgrywają mało pasjonujące elementy układanki, podobnie jak cała reszta populacji miasteczka sprowadzając się do roli niemal bezimiennej masy czekającej na Myersowy nóż. O ile trzy lata temu Green chociaż udawał, że opowiada jakąś historię i rysuje jakieś konkretne postaci, tym razem zupełnie odpuszcza, pozwalając, by Halloween zabija było po prostu ciągiem z grubsza zszytych jakąś fabularną nitką epizodów, w których Michael Myers robi swoje.

Klasyczne slashery z lat 70. i wczesnych 80. były brutalnymi odbiciami społecznych fobii i strachów, a postać zamaskowanego mordercy wyskakującego z cienia za szafą katalizowała frustracje kłębiące się pod fasadą idyllicznych amerykańskich przedmieść. Wystarczy przypomnieć sobie stare Halloween, by dostrzec, jak historia Myersa kipi od seksualnych kontekstów i jak pojawienie się mordercy w białej masce w halloweenową noc obnaża fałsz wpisany w tożsamość miasteczka. Jeśli w sequelo-reboocie Greena są tego typu podteksty, to jedynie w charakterze kolejnego elementu z listy klasycznych chwytów, a głównym paliwem jest pełen miłości hołd dla kultowego gatunku i nerdowska zabawa z jego motywami (taki film jak Halloween czy Halloween zabija mogliby nakręcić nastolatkowie z Krzyku Cravena).

A właściwie tak jest początkowo, bo gdzieś w połowie filmu scenarzystom przypomina się chyba dziedzictwo społecznych metafor leżące u podstaw siekanego horroru i odpalają raczej infantylny komentarz do mechanizmów samozwańczej sprawiedliwości i symbolizowania przez Myersa „zła drzemiącego w ludziach”. Problem w tym, że Carpenter czy Craven umieli takie rzeczy pokazywać i nie musieli już o nich mówić. U Greena dostajemy eksplikacje niezbyt wyszukanej symboliki w dialogach (a właściwie nadęcie amerykańskich monologach). Aż chciałoby się, żeby reżyser został w postmodernistycznej piaskownicy i nie próbował udawać, że jego film jest czymś innym niż okolicznościową pokazówką. W Halloween zabija Green, nomen omen, zabija luźny, kinofilski drive, który stanowił o uroku poprzedniego filmu, i próbuje niezbyt udolnie traktować całą historię na poważnie.

Ale właściwie kogo powinny obchodzić kulejąca narracja czy nieudolne próby nadawania głębi, kiedy sekwencje rozlewu krwi są tak zrealizowane jak w Halloween zabija? Aranżacja eksplozji przemocy była najmocniejszą stroną Halloween Greena i tak pozostaje w kontynuacji. Angażujące, balansujące na pograniczu ironicznej zgrywy i w rozważny sposób operujące brutalnością sceny bezpośrednich starć z Myersem są prawdziwą ozdobą i głównym uzasadnieniem istnienia filmu. Green podkręca absurdalność historii do maksimum, ale w ten sposób tworzy przestrzeń do niemal niczym nieskrępowanego krwawego spektaklu. Patrzenie, jak obdarzony atawistyczną siłą Myers prze naprzód w swojej żądzy mordu, igrając z mieszkańcami Haddonfield, sprawia niekłamaną frajdę, która pozwala przynajmniej na chwilę zapomnieć, na jak kiepskim fabularnym fundamencie osadzony jest cały ten show.

W dziwacznym, znów niepotrzebnie filozofującym zakończeniu Green powtarza, że Michael Myers jest w zasadzie po prostu Boogeymanem, personifikacją naszych złych myśli, zostawiając sobie szeroko otwartą furtkę do kolejnej części. Jeśli faktycznie ją nakręci, oby tym razem podszedł do niej z jakimś pomysłem na postacie i ich historie, bo trzeci raz rzucenie naprzeciw Myersowi tekturowych ludzików już nie zadziała. Na razie jednak Halloween zabija dostarcza tego, co obiecuje – rzetelnej slasherowej rozrywki, z szacunkiem dla klasyka i odpowiednią zawartością lejącej się na ekranie krwi. Nowe sequele Halloween to trochę taki coroczny horror-show, po którym wiadomo, czego się spodziewać, wiadomo, że jest niewyszukany, ale też cieszy.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA