search
REKLAMA
Archiwum

HABEMUS PAPAM – MAMY PAPIEŻA (2011)

Jakub Piwoński

1 stycznia 2012

REKLAMA

Nanni Moretti jest obecnie jednym z bardziej cenionych włoskich twórców. W 1994 roku zdobył Europejską Nagrodę Filmową za film „Dziennik intymny”, a w 2001, na Festiwalu Filmowym w Cannes Złotą Palmę za „Pokój syna”. Trudno o lepszą rekomendację. Co ciekawe, jego filmy są najczęściej dziełami autorskimi, bowiem pełni w nich rolę nie tylko reżysera, scenarzysty czy producenta, ale i angażuje się w nie aktorsko. Świat z dużym zainteresowaniem przyjął wiadomość o powstawaniu jego najnowszego obrazu. Na nieszczęście dla autora, głównie przez kontrowersje jakie wywołuje. W dużym skrócie jest to bowiem historia człowieka, który miał zostać papieżem ale… nie chciał. Smaczku dodaje fakt, że sam Moretti jest zadeklarowanym lewicowcem, więc spodziewanie się przemycania w „Habemus Papam” nastrojów antyklerykalnych wydaję się być uzasadnione. Ale czy aby na pewno jest to film tylko o trudach pontyfikatu? Na szczęście nie…

Swoje dywagacje muszę zacząć od problemu tkwiącego w scenariuszu. Cały bowiem skrypt, cała historia, którą śledzimy, jest zbudowana na wyraźnym błędzie logicznym. Nie trzeba być człowiekiem wielkiej wiary, żeby zauważyć jak niewiarygodny jest fakt braku wewnętrznych kompetencji do odbywania dalszej służby kapłańskiej na najwyższym szczeblu. Kardynałowie są najwyższym elementem skrupulatnej hierarchii instytucji kościelnej, gdzie przypadek po prostu nie istnieje. Są to ludzie świadomi możliwości przejęcia duchowej władzy i zdolni do tego. To sam „miód” kleru, który doskonale wie, co znaczy patrzeć na swych wiernych z wyższej perspektywy, a co najważniejsze odnajduje się w niej. Tutaj nie ma miejsca na ludzi ogarniętych niepewnością, bo szczerze wątpię aby na tym szczeblu to słowo jeszcze istniało w ich słowniku. Mówiąc wprost z perspektywy duchowej, w sytuacji gdy natchnione Duchem Świętym konklawe miałoby dokonać niewłaściwego wyboru, jakie światło rzuca to na wyznawane i utrwalane dogmaty? Idąc dalej tym tropem i posługując się terminologią chrześcijańską, jeśli przyjmiemy, że za wszelkie lęki odpowiedzialny jest szatan, jak mógł odnaleźć swe żniwo w osobie głównego bohatera? Trudno jest więc uwierzyć, że w zgromadzonej kapitule znalazł się jeden rodzynek, którego papiestwo przerasta. Ja się pytam, którymi drzwiami wszedł? Wydarzenia, które obserwujemy, tak naprawdę nigdy nie miałyby miejsca.

Nietrudno jednak domyślić się, że cała historia ma czysto symboliczny i umowny charakter. Jednym z mitów branych na warsztat jest wizerunek duchowieństwa. Można by przypuszczać, że sceny, w których kardynałowie ściągają od siebie podczas konklawe, by zaraz potem wyjść na pyszne pączki i wystawę Caravaggia, czy też gdy grają w turniej piłki siatkowej, są w tym filmie po to aby naruszyć wartość i autorytet duchownych. Dla mnie jednak jawi się to jako uczłowieczenie nadczłowieczych funkcji. Wyczuwam więc sygnały bardziej empatyczne niżeli uniżające rolę duchownych w naszym społeczeństwie. We wspomnianej scenie gry w siatkówkę widzimy jak psychoanalityk, w osobie reżysera, wcześniej zajęty terapeutyczną rozmową z papieżem, teraz zabawia kardynałów. Ale nie robi tego z nudów, a z poczucia ciążącego na nim zawodowego obowiązku. Gdy terapia z targanym wątpliwościami papieżem nie przynosi skutku, przenosi swoją uwagę z perspektywy indywidualnej na grupową aby tam szukać źródła bólu. Psychoanalityk chce skonfrontować kardynałów z elementem czystej rywalizacji, a co za tym idzie, elementem czysto ludzkim. Chce przypomnieć o tkwiących w nas zalążkach hedonizmu, tak dalekiego od skostniałych dogmatów religijnych.

 

Inną znacząca sceną jest odwiedzenie przez głównego bohatera teatru. Odnajduje on bowiem w nim swoje własne korzenie, początki aktorskiej pasji. Teatr jest dla niego pewnego rodzaju lustrem, w którym może zauważyć to, co zapomniane. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego kochając teatr poświecił się kapłaństwu? W moim jednak odczuciu scena ta nie obnaża błędu bohatera i mijania się z powołaniem, lecz jego człowiecze, przyziemne oblicze. Oblicze człowieka, który po całym życiu oddanym służbie Bogu, chce choć na moment przystanąć, odpocząć. Nie szuka i nie potrzebuje już nowych wyzwań, chce tylko przypomnieć sobie czasy gdy był zwykłym człowiekiem, pośród zwykłych ludzi. Z doświadczenia bowiem wiemy, że nawet najlepszy, najzdrowszy owoc podawany w nadmiarze może stracić na wyjątkowości. Główny bohater znalazł się w potrzasku miedzy sacrum i profanum. Dwie ideowe skrajności uosabiają kolejno kardynał Gregori i psychoanalityk. Moretti nie chce stawać po żadnej z tych stron, by odpowiedź, prawdę umieścić pośrodku w osobie protagonisty. Ma on czysto psychologiczne problemy ale nie zamyka się na wiarę. Problem w tym, że dla psychoanalityka jedynym ratunkiem zdaje się być terapia regresywna, a “zepsuta” tradycją kapituła nie chce bądź nie potrafi tego zrozumieć. Dla nich lęk jest równy szatanowi, więc w człowieku bogatym w duchu wystąpić nie może. Zapominają jednak, że pełniąc tak odpowiedzialną funkcję nie przestają być ludźmi, nie przestają być podatni na pierwotne zło… Kontekst alegoryczny jest więc w „Habemus Papam” bardzo odczuwalny.

Dawno nie oglądałem filmu, który byłby krytyką wiary i zarazem jej pochwałą. Ostatnio tego typu doświadczenia zaznałem przy seansie „Ostatniego kuszeniu Chrystusa”. Kontrowersyjność tego filmu bazowała głównie na obrazoburczym ukazaniu najjaśniejszej postaci Nowego Testamentu i historii w ogóle. Gdybyśmy jednak potrafili poświęcić mu dłuższą chwilę i skutecznie zdystansować się do oglądanej fikcji, zauważylibyśmy, że Chrystus zastanawiający się nad istotą swego powołania to Chrystus bardziej ludzki, a co za tym idzie, bardziej wiarygodny. Przecież zanim urodziło się w nim poczucie misji i swojej własnej boskiej wyjątkowości, musiał po drodze do tego, choć przez chwilę być człowiekiem. „Habemus Papam”, w moim odczuciu zbudowany jest na tym samym schemacie, tylko pozornie kontrowersyjnym, bo pozornie deprecjonującym wiarę.

Pisząc o najnowszym filmie Morattiego nie mogę zapomnieć o aktorze grającym główną rolę, czyli Michelu Piccoli. Rolę bardzo wymagającą, bo przecież niecodziennie dostaje się szansę gry w filmie o lękach związanych z objęciem Stolicy Piotrowej. Francuski aktor wywiązał się z tego zadania nad wyraz dobrze, tworząc postać autentyczną i zapadającą w pamięć. Nie da się bowiem zapomnieć wyrazu jego twarzy w scenie, w której jako nowy Ojciec Święty boi się wyjść pozdrowić swych wiernych. Niezwykle ważna rola.

„Habemus Papam” nie jest filmem o teologicznych dywagacjach ani też o psychologicznej analizie profilu osobowości. To nie jest film o człowieku, który stał się papieżem, ani tym bardziej o papieżu, który pozostał człowiekiem, parafrazując pewne dobrze nam znane tytuły. To film o poszukiwaniu siebie w świecie zamkniętym doktrynami. O tym, jak bardzo jesteśmy niedoskonali i jak daleko jest nam do pojmowania istoty Boga. To film o nas samych, naszych lękach, słabościach i marzeniach. Prawdziwie humanistyczny obraz.

Tekst z archiwum film.org.pl

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA