GORZKO, GORZKO! Casanova z Ursynowa [Recenzja]
Gorzko, gorzko! miało pierwotnie trafić do kin w listopadzie ubiegłego roku. Trwał akurat mundial w Katarze, zainteresowanie Polaków koncentrowało się wokół drużyny Michniewicza i kolejnych lag na Robercika, nie zdziwiłem się więc szczególnie, gdy premiera została przełożona. Nowej daty jednak nie podano. Po kilku miesiącach ni stąd, ni zowąd film trafił do polskiej biblioteki Netflixa – zupełnie pomijając kina i lądując prosto na platformie streamingowej. Szczęście w nieszczęściu. Dobrze, że nie zabierał sal kinowych innym, bardziej wartościowym produkcjom. Szkoda, że trafił do dystrybucji w ogóle.
Głównym bohaterem Gorzko, gorzko! jest grany przez Mateusza Kościukiewicza Tomasz, tytułowany przez nieprzychylne mu osoby „Casanovą z Ursynowa”. To notoryczny flirciarz i kobieciarz, który dla zaspokojenia swoich „zwierzęcych chuci” gotów jest rzucić się w pogoń za piękną nieznajomą, podczas gdy powinien brać udział w „ważnym spotkaniu biznesowym” – spontaniczna decyzja kosztuje go ostatecznie posadę. Utrata pracy równa się tutaj utracie wszelkich środków do życia. Spłukany bohater ląduje w mieszkaniu swojego brata Janka, granego przez Rafała Zawieruchę hakera, tudzież, jak czytamy w oficjalnym opisie dystrybutora, „komputerowego freaka”. Splot przypadkowych wydarzeń sprawia, że Tomasz i Janek zostają zatrudnieni przy organizacji największego ślubu w Polsce – na dzień przed wyborami prezydenckimi żeni się syn jednego z głównych kandydatów. Pech, a może raczej przeznaczenie chce, że panną młodą okazuje się, a jakże, piękna nieznajoma, przez którą główny bohater stracił pracę.
Jak zdążyliście już zapewne zauważyć, natężenie absurdu jest w Gorzko, gorzko! potężne. To jeszcze żaden problem – absurd jest wszak wspaniałą pożywką dla komedii, również romantycznych. Doskonale wiedział o tym Woody Allen, wspaniały użytek robi z tego od czasu do czasu Noah Baumbach. Gorzej, że wprost proporcjonalne do absurdu jest w filmie Tomasza Koneckiego (współtwórcy Testosteronu i Lejdis) natężenie żenady.
Żenujący i antypatyczny jest główny bohater. Kościukiewicz próbuje wlać w niego odrobinę naturalnej charyzmy i łobuzerskiego uroku, ale z pustego, jak powszechnie wiadomo, to i Salomon nie naleje. Nawet biblijny władca skrzywiłby się za to, gdyby usłyszał odzywki, którymi raczą nas przez ponad 100 minut bohaterowie filmu Koneckiego. „Casanova z Ursynowa”, „hakerstwo to przestępstwo” oraz inne, skądinąd kultowe wśród najgorszych polskich rom-comów, rymowanki to dopiero początek. Młodzieżowym słowem roku jest tutaj „przejebongo” odmieniane przez wszystkie przypadki, każdorazowo powodujące na twarzy widza grymas wewnętrznego bólu. Grymas powiększa się, gdy lubieżna babcia ostentacyjnie tytułuje czynności seksualne „furczeniem”. Grymas powoduje trwałe uszkodzenia mięśni twarzy, gdy Agnieszka Więdłocha mówi do Rafała Zawieruchy, że mógłby wystąpić w Hollywood „z jakimś Bradem Pittem czy Leonardo”. Grymas wykręca szyję odbiorcy na drugą stronę, gdy Mateusz Kościukiewicz, bez mrugnięcia okiem, rzuca w stronę swojego ekranowego partnera: „Czyżby twój pręcik spoczął na jej kwiatuszku?”. Za scenariusz Gorzko, gorzko! odpowiadał Andrzej Gołda, a przy dialogach współpracowała z nim Martyna Skibińska – być może warto zapamiętać te nazwiska.
Przejebongo
Żenująco słaba jest w Gorzko, gorzko! właściwie każda istotna rola. Nad Kościukiewiczem nie ma się co dłużej znęcać – on dostał wszystkie najgorsze, najbardziej seksistowskie („Kobiety są jak kwiaty… najlepiej wyglądają w bukietach”) i obrzydliwe kwestie mówione. U Szumowskiej udowodnił, że potrafi, tutaj nie dało się nic zrobić. Agnieszka Więdłocha, wcielająca się w nieśmiałą kwiaciarkę Klarę, dalej rozmienia się na drobne, wyjątkowo nieumiejętnie dobierając projekty, w których się pojawia. Edyta Olszówka i Marcin Perchuć są bardziej przerysowani i jednowymiarowi niż najgorzej napisani, komiksowi villaini – na ich porażkę nie patrzy się jednak z podobną satysfakcją. Cezary Pazura sam chyba nie wie, co tutaj robi – wygląda, jakby grał rolę przeznaczoną dla Tomasza Karolaka, który z powodu zbyt napiętego kalendarza nie dał rady pojawić się na planie. Jest wreszcie i Rafał Zawierucha – na niego patrzy się stosunkowo najlepiej, ale nie wiem, czy to dobra wiadomość. Być może tak mocno zlepił się już z podobnymi jakościowo filmami, że jego widok stał się czymś naturalnym; zupełnie tak, jakby był tylko elementem tła.
Żenujące są wreszcie wszelkie aluzje polityczne, a jest ich tutaj na pęczki. Kryptonim Polska jest w porównaniu z Gorzko, gorzko! szczytem wyrafinowania i subtelnej gry z rzeczywistością. Konecki i Gołda szczują nas kotem prezesa i karmią tanią parodią wydania wiadomości TVP z zakonnicą w roli głównej. Bohaterowie związani z anonimową „partią rządzącą” to cynicy i debile, ostentacyjnie podkreślający swoją polskość. Centralnym punktem wesela ma być śpiewana przez Beyoncé Barka. Propaganda niewiele lżejsza od tej, w którą wycelowane jest tępe ostrze satyry. Podobne rozwiązania, jeżeli kiedykolwiek bawiły, to chyba tylko za czasów świetności Ucha prezesa – chociaż i wtedy skierowane były raczej do konkretnej, politycznie określonej grupy odbiorców. Po co robić podobne aluzje dzisiaj? Chyba tylko po to, aby podkreślić swoje niewyżyte, libkowe aspiracje – do atakowania PIS-u przy każdej okazji i za wszelką cenę, nawet cenę własnej śmieszności.
Zakończenie Gorzko, gorzko! to – wbrew tytułowi – słodkie do porzygu, pozbawione choć grama autorefleksji odbicie ostatnich minut Absolwenta Mike’a Nicholsa. Bohater ratuje swoją ukochaną sprzed ołtarza, w brawurowej ucieczce gubi ochroniarzy, ostatkami sił dobiega do odjeżdżającego autokaru. Mężczyzna i kobieta zajmują miejsca na tyle – z głośników nie rozlega się jednak refleksyjna muzyka Simona & Garfunkela, ale współczesny cover piosenki Chodź, pomaluj mój świat. Trudno o lepszą, bardziej adekwatną puentę dla takiego filmu jak Gorzko, gorzko!. Tam, gdzie Nichols kwestionował granice komedii romantycznej, tam Konecki, nawiązując do wybitnego osiągnięcia Amerykanina, utyka w schemacie i rżnie przy tym głupa – a może raczej furczy. Kto go tam wie.