GODLAND. W jakim języku mówi Bóg?
O ile Islandia w ostatnich dwóch dekadach stale dostarcza nowych, ciekawych filmów odbijających się mniejszym lub większym echem w obiegu światowym, o tyle Hlynur Palmason wydaje się wysuwać coraz bardziej na pierwszy plan tamtejszej kinematografii. Twórca mocno eksperymentujących Zimowych braci i intrygującego Białego, białego dnia powrócił w tym roku do Cannes i na wrocławskie Nowe Horyzonty ze swoim trzecim filmem. Istnieje koncepcja, według której to właśnie trzecie z kolei dzieło jest miarą artystycznego kunsztu, nową propozycję Palmasona można więc postrzegać jako rodzaj probierza, weryfikującego, czy rzeczywiście jest to autor mający szansę stać się w przyszłości nową marką europejskiego i światowego kina.
Po historiach kolejno wyjętej z czasu i współczesnej, tym razem Palmason podejmuje się realizacji filmu historycznego. Akcja Godland przenosi nas do XIX wieku, okresu, gdy Islandia była terytorium podległym Koronie Duńskiej. Główną postacią jest Lucas (znany z Zimowych braci Elliott Crosset Hove), młody pastor wyruszający z ojczyzny na odległą północnoatlantycką wyspę w celu założenia parafii w jej południowo-wschodnim regionie. W tym celu Duńczyk musi przeprawić się przez surowe terytoria przy pomocy grupy lokalnego przewodnika Ragnara (Ingvar Sigurðsson, odtwórca głównej roli w Białym, białym dniu). Kluczowym członkiem grupy jest tłumacz, umożliwiający komunikację między mówiącym tylko po duńsku duchownym a posługującymi się lokalnym wariantem nordyckiej grupy językowej Islandczykami. Napięcie pomiędzy dwiema nierozumiejącymi się nawzajem narodowościami będzie wzrastać w miarę przedzierania się przez dzikie terytoria i realizacji ewangelizacyjnej misji Lucasa. Symbolicznie podkreśla to też podwójność tytułu – najpierw wyświetlonego po duńsku (Vanskabte Land), później po islandzku (Vansköpuð land). Jak widać, Bóg nie do końca mówi do wszystkich w tym samym języku.
Kwestia wyrażanej językiem etniczności oraz teologiczne rozważania stanowią oś dramaturgiczną Godland. Wokół niej organizuje się z kolei stopniowo centralny konflikt pomiędzy cywilizacyjną metropolią a nie do końca okiełznaną peryferią, ucieleśnianymi przez Lucasa i Ragnara. Ich powoli rozwijająca się rywalizacja ma wymiar zarówno fizyczny w konfrontacji z bezlitosną islandzką naturą, jak i kulturowy w kontekście hierarchii i władzy. W szerszym planie jest emanacją spotkania społecznych abstrakcji z majestatem Natury, a także intelektualnych konwencji religijnych z atawistycznym, bardziej pierwotnym odczuwaniem metafizycznej boskości. Spinając kwestie kolonizacji, kultury i religii Palmason – Islandczyk wykształcony w Danii – w wyrazisty sposób rozlicza się z dziedzictwem relacji islandzko-duńskich oraz rozważa ambiwalencję społecznych konstruktów.
Autorska siła
Opowiedziane w estetyce dramatu kostiumowego, kręconego w formacie 4:3 na taśmie, Godland jest filmem niemal bezczelnym w swojej chęci omawiania Wielkich Spraw. Już pierwsza scena, rozgrywająca się na surowej luterańskiej plebanii, przywodzi na myśl teologiczne rozprawy Bergmana w Gościach Wieczerzy Pańskiej, a psychologiczne zmagania, pytania o naturę Boga i miejsce człowieka wobec niepokojącego czy wręcz nieprzyjaznego świata dodają też wyraźnie odczuwalne echa twórczości Carla Theodora Dreyera. Jakby tego było mało, centralna – wybitna zresztą – sekwencja podróży przez niesamowitą scenerię Islandii kojarzy się mocno z Fitzcarraldo i Aguirre, gniewem bożym Wernera Herzoga. Palmason wydaje się świadomie wchodzić dialog z klasycznymi twórcami modernizmu, nie asekurując się przy tym ironicznymi nawiasami. Islandczyk chce na poważnie zmierzyć się z podejmowanym tematem, a przy okazji wziąć za bary z uświęconymi w historii kina nazwiskami – może podobnie jak gdy na festynie jego bohaterowie siłują się w pełnych podtekstów zapasach, w ramach rytualnej inicjacji, mającej dowieść jego autorskiej siły.
Opłacalna brawura
Choć ryzykowna, ta brawura się Palmasonowi opłaca. Tak, uważam że z otwartej konfrontacji z modernistycznymi germańskimi tuzami wyszedł zwycięsko. Przede wszystkim dlatego, że jest w stanie operować nawiązaniami w sposób nienachalnie zgrabny, splatając historyczne inspiracje w spójną, ciekawą wizję posiadającą klarowną autorską – Palmasonowską – sygnaturę. Precyzyjne, dyskretnie przełamujące realistyczną fakturę inscenizacje pojedynczych scen, drobne smaczki i charakterystyczne zabiegi montażowe sygnalizują autonomiczną tożsamość estetyczną Islandczyka, a całość to przemyślana formalnie konstrukcja, pracująca na ambitny cel. W Godland Palmason pokazuje się jako już ukształtowany artysta-filmowiec, pewnie przemieszczający się między różnymi konwencjami i operujący okrzepłym, indywidualnym językiem. W efekcie udaje się mu stworzyć zniuansowane rozważanie na temat duńsko-islandzkiej historii i zamanifestować wyrazisty, donośny głos kina autorskiego z Islandii – dodając tym samym współczesne post scriptum do podejmowanych w fabule wątków.