GNIJĄCA PANNA MŁODA (2005)
Po rewelacyjnej, zaskakująco mrocznej baśni Charlie i fabryka czekolady Tim Burton postanowił uraczyć nas kolejną oryginalną wizją. Wraz z Mike’em Johnsonem, współautorem kultowego Miasteczka Halloween, wspaniałym kompozytorem Dannym Elfmanem, wyjątkowo utalentowaną Heleną Bonham Carter (prywatnie żoną reżysera i bohaterką jego trzech wcześniejszych filmów) oraz niezastąpionym Johnnym Deppem stworzył dzieło niepowtarzalne. Wśród ponurych, wiktoriańskich budowli, spowitych mgłą lasów i innych równie przerażających miejsc snuje opowieść o miłości trwającej aż po grób. I jeszcze dalej…
Państwo Everglot, będąc na skraju bankructwa, chwytają się ostatniej deski ratunku – małżeństwa. Oczywiście swojej córki Victorii, która nie miała nawet okazji poznać swojego przyszłego męża. A jest nim nieśmiały Victor, syn bogatego sprzedawcy ryb Williama Van Dorta. Dla niego i jego bufoniastej żony ślub jedynego potomka to szansa na wkroczenie do świata wyższych sfer. Żadne z nich nie zastanawia się, czy ich dzieci zakochają się w sobie, bo w końcu “jakby miłość miała coś wspólnego z małżeństwem!”. Na szczęście jednak (ale tylko dla młodej pary, bo dla ich rodzin to wszystko jedno) między Victorem i Victorią rodzi się uczucie. Po nieudanej próbie ceremonii dochodzi do mrożącego krew w żyłach incydentu. Victor, próbujący nauczyć się ślubnej formułki, przypadkowo “budzi” zmarłą przed laty Pannę Młodą. Podgniła denatka przyjmuje, że to właśnie do niej skierowane zostały słowa przysięgi i zabiera swojego świeżo (czytaj: jeszcze świeżego) upieczonego męża do świata zmarłych. Bohater szybko musi znaleźć sposób na powrót do żywych, a dokładniej – do swojej jedynej prawdziwej miłości.
Świat, jaki stworzyła ekipa Burtona, pełen jest groteski, grozy i przeuroczej makabry, przemieszanej z błyskotliwym humorem. Są to w końcu rozpoznawalne cechy stylu tego niezwykłego reżysera, o czym świadczą takie tytuły jak Edward Nożycoręki, Sok z żuka, Jeździec bez głowy czy choćby Charlie…, z pozoru adaptacja książeczki dla dzieci, będąca przecież zupełnym przeciwieństwem tego, co dotychczas nazywaliśmy “kinem familijnym”. Reżyser nie boi się eksperymentować i nie przejmuje się “polityczną niepoprawnością” swoich filmów. I to działa, bo jego dzieła zawsze przyciągają zainteresowanie, nigdy nie wywołując oburzenia czy niezadowolenia widowni (Planetę Małp zasadniczo przemilczam, traktując jako jednorazową pomyłkę). Gdy do tego dodamy atrakcyjną stronę wizualną oraz piękną muzykę Danny’ego Elfmana, otrzymujemy dzieła magiczne i bardzo niehollywoodzkie.
A czego możemy oczekiwać po Gnijącej pannie młodej? Na pewno, tak jak w przypadku Miasteczka Halloween (którego Burton był producentem) – świetnego klimatu, nieszablonowych postaci oraz musicalowego zacięcia. Świat umarłych nie jest tu bowiem miejscem posępnym i nudnym, a wprost przeciwnie – wszyscy tu bawią się znakomicie i (mimo odpadających kończyn) tańczą i śpiewają. Przewrotnie, w królestwie żywych panuje mrok, szarość, beznadzieja i egoizm. Widz szybko zaczyna więc rozumieć zagubienie Victora, który – zawieszony między tymi światami – nie potrafi znaleźć swojego miejsca. Warto tu wspomnieć o dwóch ciekawych plakatach, jakie promowały film. Na pierwszym główny bohater otoczony jest przez bandę trupów ze Gnijącą Panną Młodą na czele. Jest kompletnie przerażony i z grozą w oczach przygląda się postaciom dookoła. Na drugim plakacie natomiast miejsce umarlaków zajmują Everglotowie i Van Dortowie, a mimo to Victor ma ten sam wyraz twarzy.
Pierwszą rzeczą, która przykuwa oko widza zaraz po rozpoczęciu seansu, jest przepiękna kukiełkowa animacja. Staranna, wykonana z największą dokładnością i wyobraźnią. Szczegółowa scenografia, bardzo stylowa i klimatyczna, oraz wygląd poszczególnych postaci od razu pozwala nam poczuć niesamowitą atmosferę filmu. Kolejną zaletą tej niepokojącej baśni jest znakomity dubbing. Depp jako Victor wykonał kawał świetnej roboty, choć jego głos jest praktycznie nierozpoznawalny – mówi cicho, spokojnie i bardzo delikatnie. Bardzo spodobała mi się również “rola” Emmy Watson (dla której występ w Corpse Bride jest animowanym debiutem) jako rezolutnej Victorii. Gwoździem programu jest Helena Bonham Carter, która w roli tytułowej wypadła wspaniale: jest słodka, nieco naiwna, ale przy tym tajemnicza i (z racji swojej roli w historii) odpowiednio złowieszcza. Warto też wspomnieć o świetnym Albercie Finneyu, który wcześniej zagrał w Dużej rybie, a tym razem wcielił się w zrzędliwego pana Everglota. Elementem nieodłącznym u Burtona jest też, jak już wspominałem wcześniej, muzyka Elfmana. I tutaj muszę przyznać, że trochę się zawiodłem. O ile sama partytura wypada wspaniale, rozczarowują… piosenki. Nie jest to poziom Miasteczka Halloween, którego nie można sobie wyobrazić bez np. This is Halloween śpiewanego przez potwory w początkowej scenie, Sally’s Song albo What’s This?. W Gnijącej pannie młodej właściwie tylko wyśpiewaną przez truposze historię tytułowej bohaterki można uznać za znakomitą, pozostałe nie robią już takiego wrażenia. Piosenki pełnią tu jedynie rolę tła, podczas gdy w Miasteczku… były jednym z najważniejszych elementów. Brak wpadających w ucho utworów nie jest jednak w tym przypadku aż tak bardzo dotkliwy. Gorzej rzecz ma się z czasem projekcji – 80 minut mija bardzo szybko, a widz przecież chciałby pozostać w świecie zachwycającej wyobraźni reżysera trochę dłużej. Rekompensuje to jednak piękne, chociaż smutne zakończenie.
To dobry rok nie tylko dla Tima Burtona, ale i tradycyjnej animacji, która pokazała, że wciąż potrafi zauroczyć. Do Ruchomego zamku Hauru i Wallace i Gromit: Klątwa królika (oba odniosły spory sukces finansowy i artystyczny) dołączy teraz Gnijąca panna młoda. Czyżby Oscarowa trójka? Miejmy nadzieję…
Tekst z archiwum film.org.pl.