CZAS WOJNY. Kpina ze sztuki filmowej w wykonaniu Spielberga
Tekst z archiwum film.org.pl (04.02.2012).
Kiedy Czas wojny pojawił się na ekranach kin i zobaczyłem jego plakat – postanowiłem wymownie go ominąć w moim repertuarze. Jednak nazwisko Spielberga i nominacja do Oscarów nie pozwoliła na taką nonszalancję, i chciał nie chciał – trzeba było się z tą pozycją zapoznać. Jest to historia przyjaźni konia Joeya i Alberta Narracotta, który to podążył za sprzedanym kawalerii brytyjskiej koniem na front pierwszej wojny światowej. Przyjaźń między bohaterami zawiązuje się na małej farmie w południowej Anglii, kiedy Albert poznaje Joeya od dnia jego narodzin i zostaje mu przyznane zadanie wytrenowania konia do pracy na farmie.
Pierwsze, co mnie zdziwiło, to że film nie ma rozpoczęcia! Po minutowym widoku na anonimową dolinę fabuła przechodzi od razu do rozwinięcia. Co to za tempo narracji? Gdzie wprowadzenie lokacji, przedstawienie bohaterów, czasu, w którym dzieje się akcja? Czy to Spielberg, czy etiuda studencka? Druga rzecz, która momentalnie również rzuca się w oczy, to osobliwe zdjęcia. Baśniowe wizualizacje w Teatrze Telewizji – tak w skrócie nazwałbym styl filmowania. Wyizolowane lokacje, dziwaczne punktowe oświetlenie losowych obszarów w kadrze, przesycone sentymentalne kolory w zakończeniu. Cienie padają z 5 różnych kierunków, jakby na zewnątrz były 3 słońca i jeszcze ze 2 lampy z IKEI. Większość lokacji (szczególnie farma czy wiatrak) wygląda jak postawione z dykty atrapy na tle blue-screenów z tandetną tapetą. Czy dzieci Janusza Kamińskiego też idą na studia, że musiał się zgodzić na taką tanią i sztuczną stylistykę? Nie omieszkam również wspomnieć Johna Williamsa i jego muzyki. Kolejny geniusz w swoim fachu, który nagle popełnił taką kpinę. Od pierwszej minuty muzyka jest tak pompatyczna i pełna patosu, jakby właśnie dochodziła kulminacja akcji i zaraz miało nastąpić zakończenie. Ale zaraz, zaraz – do dopiero 5 minuta, nie 15 minut do końca. Im dalej tym gorzej, choć w części wojennej dzięki Bogu muzyka na dłuższy czas ustaje, i w tym jedynym momencie film da się w miarę oglądać. Tutaj też widać oryginalny kunszt Kamińskiego, który zawsze dostarcza świetne wojenne zdjęcia.
Największą jednak bolączką tego filmu jest scenariusz. Co skusiło geniusza kinematografii do zabrania się za takiego babola? Nowy dom na Hawajach, dzieci idą na studia, czy ktoś przystawił mu pistolet do głowy? Fabuła, przykro mi, jest łzawa do zrzygania. Scenariusz jest sztampowy (wielka przyjaźń człowieka i zwierzęcia), nudny (brak solidnych postaci nie angażuje mnie empatycznie ani na moment) i wtórny (pokazanie dużej historii za pomocą łączenia małych wątków) – ale przede wszystkim: scenariusz jest pozbawiony kierunku. Mieszanie historii jest tak nieudolne, że następnym wątkiem po dżemiarzu z Francji i jego wnuczce mogłyby być wyścigi koni na froncie, i absolutnie mnie by to nie zdziwiło. Absolutnie!
Sztampowe postaci nie są nawet zarysowane, nie mają żadnego kształtu czy charakteru. Pojawiają się i znikają z ekranu bez przyczyny. Nie wywołują żadnej empatii. Są mi absolutnie obojętne, nie obchodzi mnie w żadnym momencie, co się z nimi stanie, a ich zachowania są wielokrotnie pozbawione logiki – wszystkie sceny zakupu konia ( kto się tak targuje, i po co ojciec kupił tego konia, na wyścigi, których nie ma?). Ojciec pragnący konia zastrzelić (razem z synem), bo ten pierwszy nie umie orać (lepiej zabić konia (razem z synem) i stracić wszystkie pieniądze, niż spróbować go czegoś nauczyć albo go z powrotem SPRZEDAĆ!). Francuski dżemiarz wydający majątek swego życia na konia, którego oddał nieznanemu brytyjskiemu żołnierzowi (to były czasy wojny, gdzie ludzie tracili cały dobytek swojego życia; a jeśli jakimś cudem go zachowali, zakopując może w lesie, to to, co zrobił francuski dżemiarz byłoby ostatnią rzeczą trzeźwo myślącego człowieka, któremu udało się przeżyć 4 lata wojny, głodu i rabowania przez własne wojsko). Fabuła nie ma żadnej solidnej podstawy, która czyniłaby zachowania postaci wiarygodnymi. Czasem miałem wrażenie, jakby bohaterowie zabłąkali się z drugiego planu filmowego w hali obok. Kompletnie z głupa wzięte charaktery i ich zachowania, jakich żaden dorosły widz nie zaakceptuje i w nie nie uwierzy.
Bolą mnie również tanie, wydumane i tandetne przenośnie, hiperbole, które są absolutnie nie do zniesienia. Koń Joey uciekający przed czołgiem (po co ten czołg jechał w ślepą uliczkę, za koniem?), koń Joey pragnący wyrwać się z okowów wojennych, wpada z powrotem w sieć z kolczastego drutu (proszę, jesteśmy dorośli!). Porozumienie ponad podziałami dwóch żołnierzy z przeciwnych okopów, którzy łączą się w akcji uwalniania konia z drutów (we dwójkę niemalże zakończyli wojnę – może gdyby więcej koni wpadło w druty kolczaste na froncie, wszyscy żołnierze by się pojednali podczas ich ratowania i wojna skończyłaby się wcześniej…, a na pewno byłoby więcej niemieckich nożyc w brytyjskich ogródkach). Dwa konie, których nadzwyczajna przyjaźń i ludzka niemal komunikacja pozwoliły im przetrwać nieludzkie traktowanie na froncie – to wręcz komiczne sceny niemające nic wspólnego ze wzruszeniem czy tragizmem.
Z przykrością stwierdzam, że War Horse to kombinacja Babe – świnki z klasą, Lassie i Przeminęło z wiatrem. Ten film jest poniżej poziomu kina familijnego w niedzielne poranki, a forma dramatu i forma emocji są obraźliwe nawet dla pięciolatków. Nie wiem, kto miał być grupą docelową dla tej pozycji (weterani?), ale ktoś się strasznie pomylił w marketingowych kalkulacjach. Nie wiem również, jakie było zamierzenie Spielberga podczas realizacji War Horse. Szanując jego doświadczenie i geniusz filmowy, mogę jedynie uwierzyć, że jest to satyra na łzawe babole kręcone pod Oscary. Z premedytacją nakręcona karykatura dramatów wojennych i familijnych historii o zwierzętach. Nie uwierzę, że Spielberg nieświadomie popełnił taką kpinę ze sztuki filmowej. A może jest to punkt zwrotny w jego karierze, może właśnie “wypadł z siodła”? Widzicie, co zrobiłem? Z siodła, jak siodło tego konia w filmie…
Jest taka scena w filmie, kiedy brytyjska kawaleria rzuca się do ataku na dwukrotnie od siebie większą piechotę niemiecką (pomijam fakt głupoty tego pomysłu w scenariuszu). Kiedy ich atak się nie powiódł (niespodzianka – kawaleria została wycięta w pień przez karabiny maszynowe) i dowódca brytyjski wpada za linie wroga – chwyta go dowódca niemieckiej piechoty, który mówi: “Coś ty myślał, że cały garnizon piechoty będzie siedział na otwartej przestrzeni bez obrony?! Popatrz na siebie! Kim ty do cholery jesteś?!”. Kamera odjeżdża na majora Jamiego, mającego minę zagubionego w lesie trzylatka. Major myślał, że robi dobrze, i pompatyczne brytyjskie zwycięstwo ma w kieszeni, a w rzeczy samej nie miał pojęcia o sztuce wojennej, i logicznie myślący Niemcy rozbili brytyjską kawalerię bez spocenia się. W pierwszym momencie ta scena była dla mnie opisem działań reżyserskich filmu. O ile pasowałaby do każdego młodego reżysera, który dostarczył takiego babola, o tyle nie pasuje do Spielberga. Nie pasuje, ponieważ on wie, jak kręcić wielkie kino, regularnie dostarczał nam kamienie milowe światowej kinematografii. Tym trudniej jest mi zrozumieć, jak to się stało, że spod nazwiska takiego reżysera wyszło tak straszne, łzawe i sztampowe kino. Nie rozumiem i nie akceptuję. Mam tylko nadzieję, że historia kina będzie dla Spielberga łaskawa i szybko spuści na ten tytuł zasłonę milczenia…