GHOST RIDER. Szaleństwo króla Nicolasa
O ile trzy wymienione powyżej tytuły nie mają ze sobą nic wspólnego, tak czwarty nie ma już z nimi kompletnie nic wspólnego.
No, może poza chopperem i koniem. Bo w Dusznym jeźdźcu – wszak Ghost Rider jest permanentnie podjarany, więc ma prawo być mu duszno – mamy i piekielnie szybki motor z masą koni mechanicznych na pokładzie i obłędnie żwawego konia, żywego, w epizodzie, no i też stojącego, a raczej – mogłoby z tego powstać ciekawe indiańskie imię – biegnącego w płomieniach. Bo czego jak czego, ale ognia to twórcy Ghost Rider nie pożałowali.
W roku 1997 podbój kina akcji rozpoczął Nicolas Cage, znany do tamtej pory raczej z ról dramatycznych (Dzikość serca, Ptasiek, Zostawić Las Vegas). Oprócz akcyjniaków: Con Air i Face/Off zagrał wówczas w Twierdzy, gdzie w jednej ze scen uganiał się po San Francisco za Seanem Connery. Uganiał się między innymi przy pomocy motocykla. Motocykl ów zamocowany był do lawety, a Cage, zgrabnie się na nim gibając, udawał, że jednocześnie jedzie i rozmawia przez komórkę. Jeżeli ktoś nie zauważył wtedy lawety – bo faktycznie nie było jej widać – niech uważnie obserwuje ujęcie, na którym pędzący motor i Cage filmowani są od dołu. Przednie koło nie kręci się nic a nic, bezczelnie stojąc w miejscu. Po 11 latach od tamtej motocyklowej przejażdżki, Nicolas Cage wyraźnie zatęsknił za dynamicznym kinem akcji i jazdą na lawecie. Efekt tej tęsknoty nazywa się Ghost Rider, a Nicolas Cage – nie wiedzieć czemu – wygląda w nim bardziej jak David Schwimmer niż Nicolas Cage. Ale nie jest to w tej chwili zbyt istotny problem, więc przejdźmy do dalszej części recenzji, gdzie już czeka nieustająca i nie znająca końca krytyka Dusznego jeźdźca.
Niestety (albo stety), nie czytałem komiksowego oryginału Ghost Rider, a może właśnie na kartach komiksu jest wyjaśnione, dlaczego główny bohater jest co najmniej dziwny, skąd umie się bić i złapać śmigłowiec długim łańcuchem, skoro całe życie poświęcił na motocyklowe skoki nad przeszkodami i – bądźmy szczerzy – nie miał czasu na naukę bicia i posługiwania się długim łańcuchem. I mniejsza o to, czy komiks to wyjaśniał, bo to film powinien to wyjaśniać. Kropka. I nawet nie drażni mnie to, że bohater Cage’a to facet z płonącymi dłońmi i płonącą czaszką zamiast twarzy – konwencja. Nie drażni mnie, że Ghost Rider wjeżdża po szklanej (oczywiście pionowej) ścianie na dach budynku – głupota. Nie drażni mnie nawet, że Johnny Blaze / Ghost Rider wykonuje co chwila gest prawą dłonią i palcem wskazującym, jakby za chwilę miał zaśpiewać “Love me tender” – profanacja.
Drażni mnie to, że po przemianie w Ghost Ridera, bohater Cage’a nagle zyskuje jakieś przedziwne umiejętności. Skąd, dlaczego, jak? Kurcze, litości. To trochę tak, jakby Cage schodził ze sceny, a na jego miejsce wchodziła zupełnie inna postać, z innej bajki, z innego filmu, nie mająca nic wspólnego z motocyklowym kaskaderem – no, może poza ekstremalną jazdą na motocyklu i wspomnianym przed chwilą “Love me tender” bez “Love me tender”. Gdy Jim Carrey w Masce przemieniał się w Maskę, to zielony wariat był pomnożonym przez 100, wzmocnionym Stanleyem Ipkissem. Przesadzonym, nieobliczalnym, ale wciąż z cechami charakteru człowieka, który skrywał się pod maską. Gdy w Ghost Rider zapada noc i do głosu dochodzi mroczna wersja Johnny’ego Blaze, postać po przemianie charakterologicznie nie ma wiele wspólnego ze swoim właścicielem. Pomijam już tak ewidentną sprawę jak to, że Ghost Rider nie wygląda jak Cage i nie ma jego mimiki. Bo mieć nie może, wszak Ghost Rider to tylko gadająca, cyfrowa czaszka opleciona jeszcze bardziej cyfrowymi płomieniami. Animowana tak, że przywodzi na myśl intro przeciętnej gry komputerowej, a to już duża wada jak na postać, która przez dosyć długi czas szaleje po ekranie.
Co innego Cage, choć i tak niewiele lepiej. Niesiony doświadczeniem z rozdwojeniem osobowości, wyniesionym z planu Face/Off, całkiem zgrabnie miota się na lewo i prawo, strojąc przedziwne miny w stylu: “Coś złego jest we mnie, wyjmijcie to!”. Cage się zatem stara. Próbuje nadać swojej postaci jakiś charakter, barwę, ton, jakiś rys. Ale jedyny rys, to ten od noża, na plecach, po nocnej akcji Ghost Ridera. Żarty na bok. Johnny Blaze to w założeniu bohater tragiczny, zagubiony człowiek, który walczy o drugą szansę po popełnieniu fatalnego błędu w młodości. Jest samotnikiem, który rano skacze na motorze przez 6 śmigłowców Black Hawk (jiiiz, cóż to za scena… mało emocjonująca i tragicznie przesadzona), w południe zajada się galaretkami z kieliszka, a wieczorem ogląda w telewizorze małpę ćwiczącą karate i zalewa się śmiechem, jakby właśnie wysłuchał najśmieszniejszego dowcipu na świecie i zaraz miał umrzeć z tego powodu. Dziwny ten Johnny Blaze, dziwny ten Ghost Rider i dziwny Cage w tym filmie. Nic na to nie poradzę. Ale i tak najdziwniejsze są czarne charaktery: kolesie z piekła, pozbawieni cienia charyzmy i klasy. Czarne charaktery są tak bezpłciowe, że… nazwiemy je szarymi charakterami, bo na czarne zdecydowanie zabrakło aktorskiego i scenariuszowego barwnika. Zatem szare charaktery zabijają wszystko, co biega i na drzewo nie ucieka, wyskakują znienacka ze złowrogim “Bu!” na ustach i ni cholery nie dają rady nikogo nastraszyć.
Fabuła Ghost Rider to zlepek komiksowych schematów. Bohater poznaje dziewczynę, bohater przeżywa tragedię, bohater odchodzi, zostawiając kobietę, po jakimś czasie spotykają się. W końcu nadchodzi – w tym wypadku – szary charakter, bohater odkrywa swoje super-moce, szary charakter odkrywa słaby punkt bohatera białego (kobietę – co za nowość!), porywa ją i dostaje końcowy wpierdziel, bo bohaterowi pozytywnemu nie porywa się kobiety jego życia. Jedyną kobietą, jaką można porwać bohaterowi pozytywnemu, jest jego teściowa. Ale super-herosi nie mają żon – a co za tym idzie, teściowych – bo w momencie porwania tejże kończyłby się film. Wracając do meritum sprawy, czyli do fabuły, pochwalić należy scenarzystów za nowatorski wątek “ratowania świata”, tak przecież nieobecny do tej pory w żadnym filmie, oraz “świetny” pomysł wysłania Ghost Ridera… na bagna. Sceneria zupełnie jak w Imperium kontratakuje. Tylko czekałem, aż na Ghost Ridera skoczy Yoda i zajmie się ogniem. Bo czym innym można się zająć na bagnach?
Paradoksalnie nie żałuję wyprawy do kina! Otrzymałem dużą dawkę emocji, świetny montaż, niesamowite efekty dźwiękowe i wizualne oraz niezapomniany klimat zagrożenia i potężnej, widowiskowej rozwałki. I to wszystko w ciągu kilkudziesięciu sekund – na trailerze Transformers przed filmem Ghost Rider.
Tekst z archiwum film.org.pl (20.03.2007).