GDY SPOTKALIŚMY SIĘ PIERWSZY RAZ. Wehikuł czasu lekarstwem na friendzone?
Komedie o życiowych nieudacznikach z uporem maniaka próbujących poderwać dziewczynę, która widzi w nich jedynie przyjaciela, były do niedawna tak powszechne, że temat przejadł się chyba każdemu. Między innymi dlatego Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz nie miałoby szans zawojować rynku kinowego, ale dla planującego w 2018 roku osiemdziesiąt oryginalnych premier Netflixa zdaje się idealnym zapychaczem planu wydawniczego. I nie widzę w tym nic złego, bo choć sam mam problem z jednoznacznym ocenieniem tego filmu, podziwiam różnorodność inwentarza internetowego giganta.
Podobne wpisy
Na wstępie muszę zaznaczyć, że choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że mamy do czynienia z komedią romantyczną, nieprzypadkowo pominąłem drugi człon tego wyrażenia. Jasne, mamy tu zakochanego chłopaka, uznającą go za najlepszego przyjaciela dziewczynę, stare filmy, jazz, wehikuł czasu ukryty w fotobudce, piłkarzyki, halloweenową imprezę, oklepaną w romcomach pogoń za miłością, ale i nietypowe dla gatunku porażki tego, który w typowej komedii romantycznej byłby skazany na sukces. Zaraz, czy ja wspomniałem o wehikule czasu? Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz to jeszcze świeża (premiera 9 lutego) produkcja Netflixa, która jak ulał pasuje do spędzanego w domowym zaciszu walentynkowego wieczoru. Warunek jest tylko jeden – nie oczekujcie zbyt wiele.
Na poziomie koncepcji mamy tu do czynienia ze splotem Dnia świstaka z Efektem motyla, a z czasem dołącza do nich Jutro będzie futro, gdzie rolę jacuzzi odgrywać zaczyna fotobudka, ale nie brak tu też nawiązań do innych produkcji. Nie mogło zabraknąć choćby niewielkiego kuksańca wymierzonego Damienowi Chazelle’owi (a przynajmniej chcę wierzyć, że charakterystyczny perkusyjny akompaniament w kluczowych momentach oraz wygłupy przy fortepianie w jazzowym barze to zamierzone nawiązania do Whiplash i La La Land), lecz w całej tej plątaninie zgranych motywów i nieszczególnie naukowej fantastyki Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz próbuje szachować jednym – na wszystkie możliwe sposoby wypiera się gatunku, który zdaje się reprezentować.
Scenariusz (zdecydowanie najsłabsze ogniwo produkcji) napisany został przez Johna Whittingtona (LEGO NINJAGO: FILM, LEGO BATMAN: FILM), a za kamerą stanął nagrodzony w roku 2007 Oscarem za najlepszy krótkometrażowy film aktorski (Opowieść o Zachodnim Brzegu) Ari Sandel, którego możecie kojarzyć głównie za sprawą THE DUFF [#ta brzydka i gruba]. Jego jak dotąd najgłośniejsze dzieło może nie powalało na kolana, ale miłośnicy typowych licealnych komedyjek raczej nie byli zawiedzeni. Tym razem Sandel postanowił uderzyć do nieco starszej widowni, jednocześnie balansując na pograniczu komedii i parodii ich romantycznego podgatunku. Niestety nie jest do końca konsekwentny, ale robi co może dzięki zaangażowaniu Adama Devine’a, który wciela się w głównego bohatera imieniem Noah.
Akcja Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz toczy się naprzemiennie 31 października 2014 i 1 listopada 2017 – pierwsza data to dzień, w którym Noah poznał Avery (Alexandra Daddario), zaś druga jest momentem akcji właściwiej, gdzie wzajemne relacje obojga nieszczególnie podobają się chłopakowi. Nie wdając się w szczegóły, by nie psuć wam seansu, pominę główny wątek, przez który Noah upija się, a w jazzowym barze, gdzie zabrał Avery na pierwszą (nie do końca) randkę, zasiada w fotobudce, w której robili sobie wspólne zdjęcia. I bum. Następnego ranka chłopak budzi 31 października 2014 i ma szansę, by jeszcze raz rozegrać wszystko w taki sposób, jak sobie to wymarzył – konsekwencje swoich ingerencji poznaje natomiast dopiero po trzech latach, gdy powraca do teraźniejszości. I tak do znudzenia.
Nie jestem fanem komedii romantycznych, dlatego do Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz podchodziłem z dużym dystansem, ale też z zupełnym brakiem oczekiwań – i właśnie to podejście godne człowieka, który z nudów przegląda Netflixową bibliotekę w poszukiwaniu nie wiadomo czego, sprawiło, że odbieram ten film jako całkiem niezłą, momentami głupawą rozrywkę.
Świetną robotę wykonuje tu Adam Devine (Pitch Perfect, Workaholics), który nieraz pokazał już swój komediowy talent, a jego charakterystyczne grymasy i nie dla każdego zabawne wygłupy powoli zaczynają kreować go na następcę Jacka Blacka. Nieco więcej można było spodziewać się po Alexandrze Daddario (San Andreas, Baywatch. Słoneczny patrol), jednak wraz z Robbiem Amellem (Z archiwum X, Opiekunka) stanowią zaledwie tło (w drugim przypadku chyba zamierzone), a przyćmiewać zaczyna ich grająca drugoplanową rolę Shelley Henning (Teen Wolf: Nastoletni wilkołak, Cybernatural).
Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy trzeba ten film jakoś ocenić. Na pewno nie jest to ambitna rozrywka, ale przy odpowiednim nastroju potrafi rozbawić, oferując przy tym kilka złotych rad dla osób, które utknęły w friendzonie. Scenariusz jest dość banalny, ale mimo wszystko Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz długo próbuje wymknąć się komediowo-romantycznym kategoriom, wodząc widza za nos i w kluczowych momentach obśmiewając popularne motywy tego gatunku. Ostatecznie jednak twórcy chyba sami do końca nie byli pewni, co kręcą – bo trudno uznać, że Sandel celowo stanął w rozkroku pomiędzy typowym romcomem a jego parodią. Uznaję więc, że Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz to solidny średniak. Film, który nie wnosi niczego nowego, a i przyjęty przez twórców sposób prezentowania wydarzeń dość szybko powszednieje, ale fani tego typu komedii nie powinni narzekać – podobnie jak osoby, które dzięki zaproponowaniu domowego seansu uratują się od walentynkowego wyjścia do kina na Nowe oblicze Greya. To już jakiś plus, prawda?
korekta: Kornelia Farynowska