FILADELFIA. Nie żyjemy na sali sądowej. 24 lata po premierze
W grudniu mijają dokładnie 24 lata od premiery Filadelfii. Ponad dwie dekady, a obraz ten wciąż jest aktualny. Niemal ćwierć wieku postępu i przemian społecznych, a filmowa Filadelfia nadal jest lustrem odbijającym rzeczywistość. Nietolerancja inności, homofobia, dyskryminacja – te antywartości nadal mają się dobrze.
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Na ulicach Filadelfii stoją mężczyźni w kostiumach Świętych Mikołajów. Adwokat Joe Miller zatrzymuje się przy jednym z nich, wrzuca do koszyka na datki kilka monet i rusza dalej. Zaraz wkroczy do biblioteki miejskiej, gdzie spotka innego prawnika, Andrew Becketta. Andrew nie będzie miał radosnych świąt ani szczęśliwego nowego roku. Za nim trudne miesiące, przed nim jeszcze trudniejsze. Jest blady, spocony, wychudzony. Nerwowo przegląda prawnicze podręczniki, szukając precedensu, który pozwoliłby mu przed śmiercią odzyskać godność. Andrew umiera na AIDS. Andrew jest homoseksualistą. Jest też wybitnym prawnikiem, który został zwolniony z kancelarii prawniczej po tym, jak współpracownicy i przełożeni odkryli fakty zawarte w dwóch poprzednich zdaniach.
Dramat sądowy Jonathana Demme’a (Milczenie owiec, The Killing) to cztery mocne ogniwa. Reżyseria, luźno inspirowany prawdziwymi wydarzeniami scenariusz Rona Nyswanera, zdjęcia Taka Fujimoto (z którym reżyser współpracował dwa lata wcześniej przy słynnym filmie o Hannibalu Lecterze), oraz, a raczej przede wszystkim, brawurowa, nagrodzona Oscarem oraz Złotym Globem, rola Toma Hanksa. I choć Filadelfia to – przynajmniej z mojej perspektywy – prawdziwy wyciskacz łez, widz nie musi obawiać się epatowania tanią ckliwością.
Tytułowa Filadelfia, miejsce akcji wybrane nieprzypadkowo. Miasto, w którym ponad dwa wieki wcześniej ogłoszono Deklarację Niepodległości. Symbol wolności i równości, która zamiast gwarantem bywa jedynie wzniosłym postulatem. Wspomniany Andrew Beckett toczy tu walkę na kilku frontach. Początkowo wydaje się, że z powodzeniem rozprawia się ze śmiertelną chorobą, jednak stan jego zdrowia niespodziewanie gwałtownie się pogarsza. Właśnie wtedy decyduje się na batalię sądową z nieuczciwym pracodawcą. Jakkolwiek patetycznie to brzmi, walczy, by jego nieunikniona śmierć nie poszła na marne. By jego casus stał się furtką w przyszłych sporach o dyskryminowanie. Gdzieś na marginesie tego sporu zaczyna toczyć się debata na temat homoseksualizmu oraz AIDS.
Filadelfia pokazuje, że ta “zaraza gejów” nie jest wyłącznie problemem homoseksualistów i “ludzi zdemoralizowanych”, jak zwykło się uważać. Film ten – w niepozbawiony gorzkiego humoru sposób – konfrontuje widza nie tyle z AIDS, ile ze skrzywionym wyobrażeniem tej choroby i panicznym lękiem przed zarażeniem. Joe Miller (Denzel Washington) jest tym, który brzydzi się podać rękę zarażonemu AIDS, nie chce stać bliżej niż trzy metry od chorego, biegnie do lekarza zaraz po tym, jak Andrew chuchnął na niego i dotknął kilku przedmiotów w jego biurze. Jednocześnie sugestia, że powinien dla pewności wykonać badania krwi, sprawia, że przyjmuje defensywną postawę. Jak to, on miałby zarazić się wirusem HIV, który – jak przed chwilą się dowiedział – jest przenoszony głównie drogą płciową? To niemożliwe, przecież nie jest gejem.
Pomimo wszystkich obaw i autentycznego wstrętu wobec par homoseksualnych Joe decyduje się reprezentować Andrew w sądzie. Kreacja Washingtona zasługuje na nie mniejsze uznanie od roli Hanksa. Jego postać również przechodzi w Filadelfii ogromną metamorfozę. W przypadku Hanksa jest to transformacja związana z ciałem (aktor schudł do roli kilkanaście kilogramów, jednak w zestawieniu z wyczynami Christiana Bale’a, Matthew McConaugheya czy Jareda Leto nie jest to znów tak wielkie poświęcenie) i szybko postępującą chorobą, u Washingtona przemiana mentalna, światopoglądowa.
Filadelfia to także jedna z najbardziej poruszających scen w historii kina. Andrew słuchający arii z opery Andrea Chénier w wykonaniu Marii Callas. La mamma morta to muzyczny zapis jego cierpienia, straty, lęku przed śmiercią, ale też oczyszczenia. W scenie tej obserwujemy bohatera z nietypowej perspektyw, z góry. Andrew nie słucha arii, przeżywa ją całym sobą. Z zamkniętymi oczami, krążąc po pokoju uwiązany do stojaka z kroplówką, przekłada z włoskiego na angielski słowa opery. Na Hanksa pada nienaturalne czerwone światło, w którym każdy najdrobniejszy grymas na twarzy aktora wydaje się jeszcze wyraźniejszy. Te kilka minut to czyściec. Dla filmowego bohatera, wcielającego się w jego rolę aktora, a także widza. Prawdziwe filmowe katharsis. La mamma morta wysłuchujemy w Filadelfii właściwie dwa razy pod rząd. Pieśń towarzyszy wychodzącemu z mieszkania Andriew Joemu, który był tam przez cały czas, ale jakby go nie było. Dla kontrastu twórcy filmu pokazują nowo narodzoną córeczkę adwokata i jego spokojnie śpiącą żonę. Życie i śmierć, cierpienie i ukojenie, dosłowność i symboliczność. Nieczęsto kinowy obraz i towarzysząca mu muzyka stapiają się w tak nierozerwalną całość.
Jeśli już mowa o muzyce, otwierający film utwór Streets of Philadelphia w wykonaniu Bruce’a Springsteena został nagrodzony Oscarem. Nie mniej zapadającym w pamięć kawałkiem jest zamykająca obraz Philadelphia Neila Younga.
Podobne wpisy
Zasłużenie doceniony przełomowy film. Pierwszy tak odważny głos w sprawie mniejszości homoseksualnej oraz problemu HIV i AIDS. Opowieść o człowieku, którzy miał świadomość, że choć “W sali sądowej nie istnieją różnice rasy, religii i orientacji seksualnej (…), to nie żyjemy na sali sądowej”. Mimo to postanowił poświęcić ostatnie chwile życia na walkę z hipokryzją, batalię o sprawiedliwość i uznanie go równym innym ludziom. W majestacie prawa, ale przede wszystkim w oczach ludzi. Wybitne dzieło, które jeszcze przez lata będziemy oglądać z niesłabnącym poruszeniem.
korekta: Kornelia Farynowska