Fasolowy Bond nadciąga po raz trzeci. JOHNNY ENGLISH: NOKAUT
Śmiać można się również z inteligentnie, aczkolwiek prześmiewczo, poprowadzonych dialogów oraz sytuacyjnych pomyłek, co udowadnia scena, w której English przez okno swojego czerwonego Aston Martina przedstawia się Ophelii Bulletovej jako Basil Golightly. Kolejnym epizodem wartym uwagi, nie tylko ze względu na umiejętne stworzenie humorystycznej sytuacji, ale i wykorzystanie wielkich aktorów, jest spotkanie agentów emerytów, a jednocześnie konkurentów Englisha. Charles Dance, Michael Gambon oraz Edward Fox, a naprzeciw nich gamoniowaty Atkinson, który bardzo szybko rozwiązuje problem obecności tak wielkich konkurentów za pomocą filiżanki z herbatą (albo kawą). Moim zdaniem dla tej sceny warto zobaczyć cały film.
Jak pamiętamy z filmów o Jamesie Bondzie, agentowi zawsze towarzyszyła silna charakterologicznie postać antagonisty. Pod tym względem komediowe wydanie przygód Agenta 007 wypada marnie. Naczelny wróg Englisha bardziej przypomina korporacyjnego bawidamka na urlopie niż oszalałego na punkcie władzy nad światem psychopatę. A jego dziewczyna, piękna Olga Kurylenko? Jej uroda niewątpliwie dojrzała, a zmarszczki na twarzy dodały seksapilu. Szkoda, że zabrakło wyrazistości osobowej. Mi najbardziej rzuciły się w oczy jej usta i podkreślone odpowiednim stanikiem piersi. Na tle „szalonego” cyberhakera Olga wypada aktorsko jednak więcej niż poprawnie. Czy więc z postacią antagonisty jest tak źle, czy może z Olgą aż tak dobrze?
Jest natomiast postać, która wzbudziła we mnie antypatię, chociaż wcale nie jest zła. Można ją nazwać raczej naiwną, głupią, a czasem wręcz tandeciarską. Pani premier Wielkiej Brytanii odtwarzana przez Emmę Thompson denerwuje. Pytanie tylko, czy jest to wina takiego rozpisania postaci, czy przejaskrawionej gry aktorskiej.
Z tej aktorskiej kamaryli pozostaje jeszcze Ben Miller – Bough, pomocnik Englisha – z jednej strony przypominający wioskowego idiotę, a z drugiej nadzwyczaj inteligentnego agenta, bez którego nasz główny bohater już dawno zostałby wyeliminowany nawet przez samego siebie. Niewątpliwie oddany swojej roli Ben mógłby albo istnieć sam dla siebie, albo w ogóle zniknąć. Aktorska osobowość Rowana Atkinsona jest tak mocna, że stawianie obok niego po tej samej stronie barykady pomocnika destabilizuje komediowy entourage agenta i obniża temperaturę samej akcji filmu. Wystarczyło trochę osłabić gamoniowatość Englisha, a z powodzeniem mógłby sobie radzić sam. Automatycznie wrosłaby też siła nawiązania do Bonda.
Powracając do dwuznacznej wymowy filmu, urodzony w Belfaście David Kerr nakręcił sensacyjną komedię, która nikogo nie chce urazić. Można tylko spekulować, że postać Johnny’ego Englisha jest pastiszowa, to znaczy obnaża, jak bardzo mniemanie Anglików o roli ich angielskich ideałów w historii może być mylne. Poza tym nie znajdziemy w filmie żadnych kontrowersyjnych stwierdzeń – ani o czarnych, żółtych, gejach czy też chociażby o Irlandczykach. Najwidoczniej reżyser nie miał ambicji zapisać się w kinematografii na dłużej niż jeden kinowy sezon. A przecież za pomocą komedii również jest to możliwe – nie trzeba od razu nikogo mordować pośród rozbłysków napalmu jak Stone ani uporczywie analizować ludzkich dewiacji jak Haneke. Wystarczy, żeby komediowość w komedii zawierała w sobie jakieś przesłanie – niekoniecznie smutne, niekoniecznie wesołe; w ogóle jakieś. Johnny English go nie ma. Jest czysto rozrywkowym filmem na współczesnym, marketingowo stargetowanym poziomie.
Zadziwiające i ironiczne w tej perspektywie wydaje się polskie tłumaczenie oryginalnego tytułu – Johnny English Strikes Again. Polacy zobaczyli tu jakiś Nokaut. Być może tak samo przekoloryzowany jak wystrzelony z łodzi podwodnej pocisk balistyczny, który uderza w jacht filmowego antagonisty – tak przynajmniej wywnioskowałem z procedury jego odpalania. A naiwnie sądziłem, że broń atomowa niszczy trochę więcej.