Fasolowy Bond nadciąga po raz trzeci. JOHNNY ENGLISH: NOKAUT
Agent English jest kwintesencją dwuznacznej angielskości. Dobrze ubrany, z nienagannymi manierami, wyrobionym podniebieniem i erudycją, która zachwyca jedynie na początku. Tak naprawdę to żałosny niezguła, a czasem wręcz niebezpieczny frajer. Jakby tego było mało, Rowan Atkinson po raz trzeci znów tchnął w tę postać tyle fasolowatości, że ta analogia z postacią Jamesa Bonda bardzo osłabła. Szkoda, bo film przez to stał się kolejną szablonowo skonstruowaną komedią, bardzo łopatologicznie pokazującą widzowi, kiedy ma się śmiać. Danie godne spróbowania, lecz bez repety.
Wracając jeszcze na chwilę do bondowskich klimatów, trzecia część przygód Johnny’ego Englisha bardzo mocno inspiruje się losami agenta 007, przynajmniej gdy chodzi o formę. Za reżyserię tego filmu wziął się jednak David Kerr, twórca zupełnie nieposiadający doświadczenia na wielkim ekranie, co niestety widać chociażby w znikomej obecności suspensu. W bondowatość Englisha również trudno uwierzyć, gdy gra go Atkinson. Z drugiej strony w jego fasolowatość także, bo jak przecież pamiętamy, Jaś Fasola praktycznie nie mówił – był pantomimiczny, dźwiękonaśladowczy. W tym tkwił cały sens jego naturalnie osamotnionej postaci. Gadający Fasola staje się niestety popkulturowym tworem bez głębi i tragizmu niedostosowania się do świata, który tak prześmiewczo ulepił Rowan Atkinson na początku lat 90.
Po co więc w ogóle powstała trzecia część serii o Englishu? Czy w ogóle coś nowego wniosła do serii? Pod względem użytych środków technicznych niewiele. Efekty specjalne wyglądają dość słabo, czego sztandarowym przykładem jest podwodny okręt atomowy wyłaniający się z głębin jeziora Loch Ness. Na pomoście jego kiosku można zobaczyć ludzi (m.in. Englisha) wklejonych tak niezdarnie na tło, że wokół nich zrobiły się charakterystyczne dla blue boxa otoczki. A sądziłem, że już trochę lat minęło od czasów, gdy tego typu niewprawności zostały pokonane przez nadejście techniki cyfrowej.
Pod względem treści również dostajemy filmowy kotlet mielony już setki razy, co jednak w tym przypadku nie oznacza, że do końca niezjadliwy. Konstrukcja historii jest bardzo prosta. Podstarzały i niedoceniony agent fajtłapa, który uczy w szkole geografii (oraz po godzinach prowadzi dziecięcą szkołę małych agentów), dostaje niespodziewaną szansę powrotu do służby, bo jak na ironię wszyscy inni fenomenalni agenci zostali zdekonspirowani przez genialnego antagonistę – informatyka i cyberterrorystę w jednym.
Akcja wchodzi na jednolity, wysoki poziom już od pierwszych minut produkcji. Doskonale wiem, co się zaraz stanie. Oglądam ładnie sfilmowane francuskie plenery, słucham dynamicznej nuty rodem z Bonda, podziwiam czerwonego Astona Martina, dziwię się, że pocisk z pistoletu nie jest w stanie przebić średniowiecznej zbroi Englisha i odfajkowuję tylko kolejne sceny zbliżające mnie do oczywistej kulminacji. Zastosowany tu schemat rozwoju wypadków jest łudząco podobny do tego wykorzystywanego w filmach o Jamesie Bondzie, z tym że Rowan Atkinson do bondowskiej osobowości wprowadził istotne zmiany w postaci bazujących na sytuacyjnych pomyłkach gagach. W większości sprowadzają się one do komicznych upadków, pośliźnięć i innych połamańców. Czasem tylko scenarzyście (William Davies) przypomni się, że tworzenie komizmu nie polega jedynie na przewracaniu głównego bohatera, bo odbiorcami filmu niekoniecznie muszą być dzieci.