Jeszcze nie tak dawno temu zastanawialiśmy się wszyscy, kto wyreżyseruje nowego Jamesa Bonda. Giełda nazwisk była imponująca: Alfonso Cuarón, Edward Berger, Christopher Nolan, Edgar Wright. W końcu stanęło na Denisie Villeneuvie – wyborze dość bezpiecznym, choć z co najmniej kilku względów ekscytującym. Gdyby decydenci z Amazona mieli nieco więcej odwagi i artystycznej wrażliwości, to rozważyliby jeszcze jedną opcję: Hélène Cattet i Bruno Forzaniego. Francusko-belgijski duet odpowiedzialny m.in. za Błysk diamentu śmierci.
Doskonale pamiętam swoje pierwsze zderzenie (bo tak wypadałoby to określić) z ekspresyjnym, całkowicie osobnym kinem Cattet i Forzaniego. Nowe Horyzonty 2018, sekcja „Nocne szaleństwo”. Mój dobry przyjaciel – zadeklarowany miłośnik giallo i innych przedstawicieli włoskiego kina gatunkowego – zaciągnął mnie na seans Niech ciała się opalają, przekonując, że będzie to soczysta, pulpowa rozrywka. I rzeczywiście, miał rację – trup na ekranie ścielił się gęsto, chociaż koniec końców nie to liczyło się w filmie Cattet i Forzaniego najbardziej. Fabuła była prosta jak drut: zupełne pustkowie, 250 kilogramów złota i ciągnąca się przez 90 minut strzelanina. Wyjątkowo nieskomplikowanej historii przeciwstawiona została kunsztowna realizacja – pełna pieczołowicie zainscenizowanych, oryginalnych ujęć i eksperymentalnych zabiegów montażowych.
Błysk diamentu śmierci wyróżnia się na tle Niech ciała się opalają zdecydowanie większym naciskiem na fabułę. Głównym bohaterem jest tu niejaki John (Fabio Testi) – emerytowany szpieg spędzający jesień życia w luksusowym hotelu na Lazurowym Wybrzeżu. Mężczyzna popija martini nad brzegiem morza, od czasu do czasu zawieszając oko na młodych, kobiecych ciałach. Rubaszne obserwacje rodem z kina Paolo Sorrentino sprawiają, że bohater mimowolnie wraca pamięcią do odległych czasów młodości, kiedy to jako jurny agent specjalny o pseudonimie John D. (Yannick Renner) demaskował międzynarodowe spiski i nawiązywał liczne, płomienne romanse. Przemierzając nadmorskie pejzaże, John coraz mocniej wikła się w gąszcz własnych wspomnień i snów na jawie. Dręczony obsesją, z czasem zaczyna podejrzewać, że jego nemezis – nieuchwytna, regularnie zmieniająca tożsamość Serpentik – powróciła, a wraz z nią – szansa na wyrównanie rachunków z przeszłości.
Cattet i Forzani dociskają pedał gazu właściwie od samego początku. Coś tak prozaicznego jak przesiadywanie z kieliszkiem Martini na plaży potrafią zainscenizować w sposób, który sprawia, że nagle wydaje się to najbardziej ekscytującą czynnością na świecie. Szukają nieoczywistych punktów widzenia: kamera wnika na moment do wnętrza kieliszka, prezentując nam rzeczywistość przez pryzmat kolorowej cieczy, żeby zaraz skupić się na palonym przez bohatera papierosie, zaprezentowanym na ekstremalnym zbliżeniu, z wyciszonymi dźwiękami otoczenia. Im dalej w las, tym duet pozwala sobie na więcej, prawdziwą maestrię osiągając w najbrutalniejszych scenach filmu. Jeżeli myśleliście, że Quentin Tarantino osiągnął szczyt w dziedzinie estetyzacji przemocy, to kino Cattet i Forzaniego szybko wyprowadzi was z błędu. Twórcy korzystają w dużej mierze z prostych środków: kamera nie wykonuje tutaj ekwilibrystycznych jazd, tańcząc dookoła walczących na śmierć i życie bohaterów. Filmowa poetyckość osiągana jest za pomocą zbliżeń, detali, przesyconych barw, półcieni, efektownych kombinacji kształtów. To kino niesłychanie wręcz precyzyjne, a przy tym sensoryczne, odwołujące się wprost do naszych zmysłów. Nieocenioną funkcję pełni w nim chociażby dźwięk: szmer lateksu ocierającego się o skórę, brzęk szkła dziurawiącego ludzką twarz. Efekty dźwiękowe – wyizolowane z otoczenia i wyeksponowane w postprodukcji – wybijają się niejednokrotnie na pierwszy plan, czyniąc seans jeszcze bardziej immersyjnym doświadczeniem.
Filmy Cattet i Forzaniego – Błysk diamentu śmierci jest tej tendencji najlepszym przykładem – to również kinofilskie perełki, pełne intertekstualnych odniesień do klasyków europejskiego kina gatunkowego. Szczególnym uwielbieniem duet darzy włoskie produkcje z lat 60. i 70., orbitujące wokół giallo i spaghetti westernu. Zarówno w inscenizacji, jak i treści Błysk diamentu śmierci odwołuje się jednak w pierwszej kolejności do zjawiska tzw. eurospyów – relatywnie tanich produkcji z Półwyspu Apenińskiego, które kręcono masowo na fali popularności Jamesa Bonda, aby zaspokoić zapotrzebowanie europejskiej widowni na rodzime kino szpiegowskie. Dziesiąta muza to jednak dla szalonej wyobraźni Cattet i Forzaniego za mało. W końcowych partiach ich film przeistacza się niespodziewanie w żywy komiks, nawiązujący stylistycznie do popularnej serii o przygodach Diabolika. Czarno-białe kadry wchodzą w dialog z tryskającymi kolorem ujęciami, udowadniając przy okazji, jak cienka granica dzieli życie i sztukę.
Bo właśnie tę granicę potraktować należy koniec końców jako jeden z najważniejszych tematów Błysku diamentu śmierci. Tytułowy błysk okazuje się ostatnim przebłyskiem świadomości głównego bohatera – nie szpiega sensu stricto, lecz niegdysiejszej gwiazdy filmów szpiegowskich, dziś cierpiącej na zaawansowaną demencję. Białe plamy w pamięci mężczyzna wypełnia fragmentami filmów, w których występował – nie potrafi już dłużej odróżnić, co przydarzyło się jemu, a co granej przez niego postaci. Życie i sztuka splotły się ze sobą w nierozerwalnym uścisku. Wiele bym dał, aby obejrzeć kiedyś podobny film z Jamesem Bondem w roli głównej: zrealizowany z takim pietyzmem formalnym i pomysłem fabularnym.